Menu Zamknij

„Z moich malutkich lat” – wspomnienia Pani Olgi Sidor domu Szymańska.

Był 10 luty 1940 roku. Wtedy był silny mróz w nocy. Przyszło do nas w nocy sowieckie wojsko i kolbami grzmocili do naszych drzwi. Nasi rodzice i babcia obudzili się i musieli ich wpuścić do mieszkania. Oni kazali się ubierać i ubierać dzieci. Nam się bardzo chciało spać i my płakali. Koło progu stali jakieś sowiety w takich długich płaszczach i dziwnych czapkach.
Nasi  rodzice się pytali, gdzie wy nas zabieracie”. Sowiet powiedział ,że do  Przemyśla. Mama i babcia  prosiły czy nie mogły by wziąć trochę  pszenicy  ze sobą . Ale żołnierz powiedział „nielzia”. To wojsko było bardzo niedobre, nic nie dali rodzicom wziąć. Wszystko zostało: krowy, jałówki, świnie, kury, kaczki, króliki, zboże, ziemniaki i wszystko. Nowy dom, stajnia, stodoła i wszystko co było w domu zostało.

Na dworze było bardzo zimno, prawie minus  30stopni. Na naszym podwórzu  stały sanie- czekali już na nas. Dali nas na te sanie, tylko było słychać w nocy głośny płacz naszych rodziców i naszej babci. Oni całowali progi swego domu ,a nasz pies  zawył trzy razy tak, jak by się z nami chciał pożegnać. Żołnierze tylko krzyczeli „wychodi, dawaj wychodi.” Rodzice bardzo rozpaczali ,że pod przymusem trzeba było wszystko zostawić i jechać w drogę nieznaną.
Przyjechali my do Przemyśla. Wysadzili  nas z tych sań na peronie kolejowym.

Na stacji już było dużo ludzi, chodzą płaczą, obcierają oczy. Za jakiś czas dali rozkaz żeby  wsiadać do wagonów, bo już były podstawione towarowe wagony. Zanieśli nas rodzice do tych wagonów, było tam zimno ,ciemno i ciasno. Po peronie chodzili  żołnierze i sprawdzali czy są już wszystkie ludzie co mają jechać w tych wagonach – było ich na tych żelaznych torach bardzo dużo. Wreszcie pozasuwali wagony żelazami i już my jechali. Ludzie płakali i modlili się. Nam się chciało pić.  W domu było zawsze mleko, a tu babcia i mama z tego żelaza skrobały śnieg   i jak się roztopił to dawali nam pić. Pamiętam w naszym wagonie w  podłodze była   taka mała dziurka (niczym nie zasłonięta),  żeby można było się wysikać.
Bardzo długo my  jechali. Pociąg zatrzymywał się z nami tam, gdzie nie było lasu ani żadnych krzaków, żeby ktoś nie uciekł. Stali my w czystym polu.
Pamiętam jak my płakali: mamo my chcemy iść już do swego domu, tutaj jest ciemno i zimno. My chcemy mleka od naszej krówki, bo ta woda ze ściany, z tego śniegu jest niedobra i z tego żelaza.  Pamiętam, jak mama doiła krowy a ja siedziałam w stajni na progu i zawsze dostałam garnuszek ciepłego mleka od naszej krowy.
Wreszcie, po długiej jeździe, nasze wagony się zatrzymały. Odsunęli te żelazne sztaby, otworzyli drzwi wagonów i przynieśli nam jakiś czaj. To nawet do herbaty nie było podobne, taką ciepłą wodę dostałam i kromkę chleba z jakąś śmierdzącą margaryną. To było co bądź, ale i tak dobrze, że dali bo chciało się jeść, a droga była bardzo długa. Tak nas wytrzęsło tą jazdą, że w uszach słyszałam długo klekot po  torach z tej jazdy.

Nasze wagony były służyły kiedyś do  przewozu  bydła. Spaliśmy w wagonie na podłodze. Dokuczyła nam ta jazda, że już chcieliśmy, żeby się to skończyło.
Wreszcie przyjechali my na  Ural. Silne mrozy, duże śniegi. Przywieźli nas do lasu, do baraku. Nic nie widać tylko trochę nieba, że żyć się nie chce. Było z nami dużo polskich rodzin. Barak był duży, ale tam nie było żadnych łóżek tylko z desek pozbijane  prycze. Nawet nie można było się przesunąć pomiędzy te prycze do swego spania. Na środku był taki duży  żelazny piec. Trzeba było palić bo było zimno i można było sobie cos ugotować, jak ktoś coś miał. Rodzice dostali trochę chleba dla nas. Dostali robocze kufajki, rękawice, siekiery i piły i trzeba było chodzić do lasu do ciężkiej roboty.
Były tam okropne lasy. Mówili ,że to tajga.  Wszystko robiło się rękami ,bez żadnych maszyn w tych lasach syberyjskich.
My, dzieci siedzieliśmy w łachach na  pryczach w baraku i płakali. Czekali my kiedy przyjdą rodzice. Oni z roboty przychodzili głodni ,a tu nie było nawet co ugotować. Nie wiem skąd mama miała trochę grubej maki, takiego śrutu i to zasypała na kipiąca wodę i to gotowała.
Mama zrobiła z kufajek lalki dla siostry i dla mnie .  My się tak cieszyli tymi lalkami, bo nie miały my żadnych zabawek. Całowały my te lalki ,te brudne, mokre – te syberyjskie kufajki.. Rano już tych lalek nie było, bo rodzice musieli iść do roboty i zabierali kufajki.
W nocy my płakali bo w tych pryczach, w barakach były pluskwy i nam nie dawali spać. Tak to gryzło. Cały barak był zapluskwiony i trzeba było to w nocy bić – te brązowe żywioły. Mieliśmy w koszulkach i w głowach wszy. Też trzeba było z tym długo walczyć. Jak się to zwalczyło – można było spokojnie w nocy spać. Za jakiś czas dostaliśmy – w całym baraku – pomiędzy palcami jakieś krosteczki. Bardzo to swędziało. Musiałam to podrapać . Z tego wychodziła taka woda i robiły się nowe krostki. To był świerzb. Dostali my taką maść i trzeba było to smarować. Po tej maści się ten świerzb wygoił.
Ja tam bardzo chorowałam. Bolały mnie zęby, miałam ropę. Bolały mnie plecy – po nocach płakałam. Nie dawałam ludziom spać w baraku, ale nikt się nie sprzeciwiał i nikt się nie gniewał. Po kilku miesiącach, po całym ciele dostałam jakieś grube bąble, nawet i po nogach. To było koloru fioletowego, ani siedzieć, ani spać. Gdy  te bąble dojrzały, to pękały i wychodziła taka gęsta ropa jak klej. Najgorzej  gdy w nocy  je przydusiłam, to przylepiało się do koszulki i zasychało. Trzeba było oderwać. Był płacz i zaciskanie zębów.  Dali znać do miasta i przychodziła do nas lekarka. Odrywała to i smarowała jakąś maścią, i dostawałam ukoły (zastrzyki). Moja skóra taka była, jakby mnie ktoś nitką pozszywał. Tak mi ciało ściągało, że nawet nie chciałabym o tym wspominać. Ciężko to przeżyłam.

Nasze, polskie ludzie dostawali kurzą ślepotę, w oczach było ciemno. Chyba było to z braku jedzenia. Dali nam w baraku jakichś drobniutkich rybek na zupę. Taka zupa nazywała się ucha.

Jakieś państwo za granicą o polskich ludziach się dowiedziało, to chyba było z Ameryki. Dali nam, Polakom, trochę mąki i tran w kulkach. Bardzo my się ucieszyli jak nasz tato to przyniósł. Taka ta mąka była bielusieńka. My, dzieci ją nazywali jedwabna. Mąkę mama schowała, ze nam coś ugotuje i poszli do roboty. My, się nie mogli doczekać kiedy to będzie,  poszli my do woreczka i wzięliśmy sobie po garsteczce tej mąki i tak się zjadło na surowo. Rodzice przyszli, to my – mamo nie będziecie na nas krzyczeć, bo my byli takie głodne i wzięliśmy sobie po garstce tej jedwabnej mąki z woreczka. Mamie łzy z oczu wyszły i nic nie powiedziała, tylko płakała. Za parę minut mówi: „Boże dlaczego my tutaj głodujemy z dziećmi. Tyle my mieli wszystkiego do jedzenia, tyle mąki, zboża, ziemniaków, swoje mleko, wszystko zostało i taki ciepły nowy dom ,a my tutaj tak biedujemy”.
Ludzie dostawali za pracę chleb i nasz tato też przyniósł. Tato kroił i rozdawał nam. Ja mówiłam: „tato my was tak będziemy lubić, żeby wam się ten nóź posunął dalej, żeby była większa kromka chleba, bo my takie jesteśmy głodne.  Tato ze łzami mówił: „ja i tak dla was posuwam nóż, mnie was żal, wy chociaż siedzicie w barakach, w tych łachach, a my musimy na takich mrozach pracować, w tych lasach syberyjskich”.
Nasz tato zawsze kroił chleb i wszystkim rozdawał ,a nasza babcia swoją kromkę chleba chowała za pazuchą i często tak było, że nie zjadała i jak my wołali  jeść, to babcia swoją kromkę chleba skubała i dawała nam do buzi.
Babcia siedziała z nami w baraku, bo odmroziła nogi i zrobili się takie rany. Babcia już do roboty nie chodziła. Zbierałam dla babci listki i dawałam jej na te rany ale to nic nie pomagało, było coraz gorzej. Musiała iść do szpitala. Była w szpitalu w Gorodkach. Nóg nie wyleczyli. Babcia była wycieńczona. Suchutka, te kości tylko skóra trzymała. Rodzice nic nie mogli zrobić.  Nasza babcia zmarła w Gorodkach, w szpitalu na Uralu. Pochowaliśmy naszą babcię w tej ziemi syberyjskiej przy pomocy Mikołaja Krawczyk ,a tato z jednego gwoździa i z takiej małej brzozy zrobił dla babci krzyż. Krawczyk poszedł z cmentarza prędzej niż my bo pracował  w młynie. Jak był w młynie, wziął rękaw ze starej koszuli ,nabrał mąki i jak my wracali z cmentarza koło tego młyna, to on się porozglądał, żeby nikt nie widział, szybko wyszedł z młyna i dał mąkę tatowi pod kufajkę . Krawczyk Mikołaj był z Polski z wioski Olszany i był przymusowo wywieziony. Później zabrali go na wojnę. Jeszcze gdy babcia żyła to do mamy mówiła: „Kasiu ja bym jeszcze chciała przyjechać do Medyki i upaść na tamtą ziemie i tam umrzeć ,ale już jestem taka stara, że moje pragnienie się chyba nie spełni. Chciałabym jeszcze pojechać do Polski do swego domu”.
Mama nasza mówiła: „Tyle wszystkiego zostało. Gdzie jest nasze bydło, nasz dom”. A my mówili: „Mamo, my chcemy jechać do naszego domu, my chcemy mleka od naszej krówki, my nie chcemy już tej herbaty z gałęzi. Kiedy pojedziemy do Polski ?”.
Wieczorem ,razem  rodzicami klękali my do modlitwy Ojcze nasz…
Ja gdy zaczęłam chodzić tam do sowieckiej szkoły po głębokim  śniegu w silne mrozy przeżyłam straszną przygodę .  Zapadłam się  w zaspie i nie mogłam wydostać się tego śniegu. Znaleźli mnie jakieś ludzi i wyciągnęli z zaspy. Położyli mnie na sanie – ja jeszcze nie umiałam sowieckiej mowy ,a on mówi, „eto polaczka”. Zawieźli mnie gdzie my mieszkali. Jakaś kobieta robiła mi okłady. Moi rodzice byli w robocie. Jak przyszli to bardzo płakali, bo byłam jakaś taka sztywna bez żadnego ruchu, ale te okłady mi pomogły.

Mama przyniosła z lasu gałęzi z malin i robiła nam taka herbatę od gorączki bez cukru, o taka gorąca woda.
Długo chorowałam, miałam dużo chorób, rodzice mnie już całą opłakiwali, ale dzięki Ci mój Boże, że z tego wyszłam.
Znów chodziłam osłabiona do szkoły. Na przerwach chodziłam za szkołę płakać ,żeby dzieci sowieckie nie widziały.  Nie miałam żadnych koleżanek, wszystkie obce mówili po sowiecku, byłam zawsze sama. Za szkołą był cmentarz, chodziłam i zbierałam tam kwaski i gryzłam te listki. Za cmentarzem była  rzeczka głęboka i było tam złamane drzewo bardzo długie, że można się było na brzuchu przesunąć na drugą stronę. Za rzeczką był młyn. Ja jeszcze takiego młyna nie widziałam. Przesunęłam się pomału po tym drzewie na drugą stronę i poszłam do tego młyna. Była tam z desek duża skrzynia i sypała się do niej gruba mąka. Stało tam dwóch dziadków, mieli długie brody. Bałam się ich. Jak oni poszli ,to ja wzięłam sobie garść tej maki i uciekłam żeby nie widzieli. Poszłam koło tej rzeki i zjadłam z ręki tę mąkę i wypiłam coś ze trzy garści wody z rzeki i znowu przelazłam przez to drzewo na drugą stronę. Często przełaziłam przez to drzewo do tego młyna i zdążyłam na dzwonek w szkole. Ten młyn mnie dużo poratował w moich głodnych godzinach życia. Myślę, że Pan Bóg mnie nie będzie karać za taką kradzież ,bo widział nasz głód i naszą biedę .Byliśmy takimi niewolnikami. To nie było z rozkoszy tylko z biedy.

Pamiętam dobrze jak było Boże narodzenie. Rodzice przyszli z lasu z roboty. Nasz tato przyniósł nam taka malutką sosenkę. To było nasze drzewko. My się bardzo cieszyli bo mamy już drzewko i są święta. Taka uciecha, że cięłam z gazety takie cieniutkie paski, wieszało się na to drzewko a Stalina powiesiłam na sam czubek bo on miał wielkie wąsy. Ktoś nam z czubka zerwał tę ozdobę.  Mama nam dała taką malusieńką rybkę i powiesiłam ją na czubku drzewka. Mama z mąki zrobiła jakiś postny barszcz, dała nam kromkę chleba i poszli my już spać. Wtedy ludzie w baraku tak płakali i modlili się do samego rana.
Pamiętam jak brali naszych Polaków na wojnę. Mój brat Janek i siostra Pola też na wojnę poszli. Szli z Moskwy do Berlina. Jedna polska dziewczyna nie chciała iść na wojnę. Napiła się herbaty z machorki i zmarła na Uralu. Miała 20 lat. Nasza cała rodzina była na pogrzebie. Było tam trochę Polaków.

Tato pracował w lesie ale i zgodził się pilnować taka dużą pasiekę. Mówili, że w nocy chodzą żuliki i kradną i nawet zabijają pilnujących. Ale tato na to nie zważał, bo trzeba było nas jakoś utrzymać. Dali tatowi dużego psa – to był wilczur syberyjski – i dla niego taką mąkę z pośladu. Mąka była na każdy dzień wymierzona. Trzeba było tę miarkę sypać na kipiącą wodę i gotować dla tego wilczura. Pies był u nas i się przyzwyczaił, polubił nas i my go głaskali ,jak to dzieci. Mama jak gotowała dla tego psa to dawała nam dwie łyżki tego psa jedzenia na miseczkę. Tak koło tego psa się jakoś żyło.
Jakoś jak chodziłam do szkoły ciągle szukałam, żeby chociaż  skórka z chleba gdzieś na drodze  była. Byłam co raz większa i potrzebowałam już więcej zjeść. Często mi w brzuchu burczało i głowa bolała. Raz siedziałam pod szkołą na trawie, patrzę, a tu jakaś grupka ludzi idzie i niosą coś. To był krzyż. Do tego krzyża przywiązane było białe płótno. Coś nieśli w takiej dużej skrzyni. Przyszli i postawili koło szkoły na cmentarzu. Nasza nauczycielka wyszła z klasy i mówiła, że to jest pogrzeb i nie zaczynała nauki. Jakaś kobieta przyniosła dużą miskę przykrytą białym wyszywanym ręcznikiem. Były na nim kwiaty czerwone, listki zielone ,a na środku był wyszyty czarny krzyż. Kobieta odkryła miskę i szła na około tego grobu i rozdawała wszystkim takie placuszki z grubej mąki szklanką wycinane.
Nieraz sobie myślałam dlaczego te polskie ludzie muszą się w tych lasach syberyjskich tak ciężko napracować o takim byle jakim jedzeniu, na takim zimnie, za darmo, za ten wydzielony byle jaki chleb – byłam jeszcze za młoda żeby to wszystko wiedzieć. Człowiek może chodzić w odzieży pozszywanej, połatanej ale głodny nie da rady, bo głód to jest wielki pan.

Ludzie tam umierali z zimna i z braku jedzenia. Byli wycieńczone i narobili się w tych lasach syberyjskich.

Nasza rodzina była przymusowo wygnana z swego własnego domu w nocy. Było nas ośmioro – cała rodzina Szymańskich. Tato , Gabriel – głowa rodziny, mama Katarzyna, babcia Tekla, dzieci –Jan, Pola, Stefania, Olga, Marysia. Siostra Pola i brat Jan poszli na wojnę, a my, jak to dzieci ,nie wiedzieliśmy co to jest ta wojna.
Polskie ludzie coś mówili, ze wojna się już skończyła. Ale nie dla naszej rodziny, bo nie było siostry Poli i brata Janka.
Nam już to życie dało w kość. Chcieliśmy czym najprędzej jechać do Polski, do swego domu, ale nas jeszcze długo trzymali.
Do naszej mamy często przychodziła taka Żydówka z Polski. Często mówiła do naszego tata: „Panie Szymański jedźmy się starać żeby nas tu tyle już nie trzymali, bo już my się niemało u nich napracowali i stracili my swoje zdrowie w tych pierońskich lasach syberyjskich i na tym Uralu. Już dość naszej poniewierki. Jeszcze niech kilku Polaków z nami jedzie żeby puścili nas do Polski”. Tak zrobili.
Musieli się  najeździć, żeby nas w końcu  puścili. Ludzie z niecierpliwością czekali i nawet już śniła się Polska ludziom. A ciągle: czekaj i czekaj. No to my czekali.
Jak się już wystarali i przyszło pozwolenie jechać do naszej kochanej Polski, to my się cieszyli ,wszystkie polskie rodziny. Z radości płakali. Jedni drugim dawali znać. Ściskali się z tej radości i modlili się. Taki był ruch i uciecha.
Poszli my do tych wagonów – pamiętam ludzie się cieszą, z radości płaczą, a my jak to dzieci, skaczemy na tej podłodze aż dudni z radości. Jak pociąg z miejsca ruszył to wszystkie polskie rodziny – w tych wagonach – z płaczem śpiewali: „Serdeczna matko, Opiekunko ludzi…”. Długo my jechali. Jak się nasze wagony zatrzymywały ,to my patrzyli czy to już jest nasza Polska. Nie mogli my się doczekać końca tej jazdy aż w końcu nasze wagony się zatrzymały ,a mama powiedziała, że nareszcie przyjechali my do Przemyśla. Ludzie płakali i się żegnali. Mówili, ze można było jechać na „ziemie odzyskane”.
Pościągali nas z tych wagonów i poszli my na plac kolejowy. Stali my pod latarnią. Nie było gdzie usiąść. Jesteśmy zmęczone, śpiące i głodne, aż się zrobiła noc. My trzymamy się tego żelaza i na stojąco śpimy. Czekamy kiedy będzie dzień. Zrobiło się już widno. Szła jakaś pani od pociągu z małą dziewczynką. Ona miała w ręku takie okrągłe ciasta i gdzieś się zapatrzyła i tak z jej rąk wypadły ciastka i daleko się rozsypały. Chciała zbierać ,a jej mama powiedziała – nie zbieraj bo tutaj jest brudno. Ludzie chodzą ,a my patrzymy. Boże żeby choć wszystkich nie pozbierała. I poszła, a my pobiegli pozbierać te ciasteczka i było takie nasze śniadanie.
Rodzice nas na tym placu kolejowym zostawili i poszli do Pruchnika, bo tam była mojej mamy siostra. U cioci była nasza siostra Pola. Rodzice przyszli z Pruchnika i przynieśli nam bochenek chleba i trochę drobniutkiej fasolki.
Nas zatrzymała w Przemyślu jedna kobieta. Byli my trochę u niej. Ja z tatem chodziłam po zupę ,bo jakoś dawali nam ze starostwa. Potem byliśmy zmuszeni iść do naszej wioski Rokszyce. Cieszymy się – jak to dzieci – że już będziemy spać w naszym upragnionym domu. Będzie nam ciepło, miło. Szliśmy z rodzicami główną droga przez Krasiczyn. Można było iść przez las ,ale tam było dużo jakiegoś wojska. Przyszliśmy do naszej wioski, na nasz ogród, a tu same spaleniska, wszystko spalone i już nie mamy naszego domu. Nie mamy nic. Rodzice i my klękali i całowali swoją ziemie. Bardzo rodzice płakali ,a my chodzili i całowali na ogrodzie wszystkie polne kwiatki. My, jak to dzieci, cieszymy się, że jesteśmy w Polsce na naszym ogrodzie i modlimy się koło płotka, gdzie na dębowym słupku wisi spalony Pan Jezus, żeby dopomógł w naszym biednym życiu. Spali my pod naszą jabłonią na trawie. Nie było się gdzie do kogo przytulić bo zostało cos osiem chałup, szkoła i dom nauczycielki. Mieściło się tam po kilka rodzin. Na terenie Krasiczyna, Rokszyc i w Brylińcach było wojsko. Kazali nam z Rokszyc iść do Bryliniec. Była tam chałupina, w której mieszkaliśmy. Nam się tam polepszyło bo koło nas, prawie pod oknem, była wojskowa kuchnia. Gotował wojskowy kucharz. Ja z siostrą patrzyły my zawsze z tego okna. Jeść się chciało, a ten kucharz jak porozdawał  żołnierzom jedzenie to i nam zawsze dał jakiejś wojskowej mamałygi. My się tak cieszyli, bo to było dobre jedzenie. Rodzice chodzili do Rokszyc coś robić na polu, a wieczorem musieli wracać do Bryliniec – taki był rozkaz. Jak wojsko wyjechało to było znów źle.
Rodzice nie mieli za co budować jakiejś chałupy. Z wioski ludzie dali nam stare okna, drzwi, drewna, trochę słomy na pokrycie chałupy.
Nasz brat Janek ,co był na wojnie, napisał do nas list z Anglii. Siostra Pola była z nami. Z czasem tato z powodu chorób nam zmarł. Mama leżała sparaliżowana przez cztery lata. Siostra Stefcia była chora na białaczkę i też zmarła. Ja dużo choruję na różne choroby.  Dziś jestem w swojej Ojczyźnie w kochanej, upragnionej Polsce i mogę zjeść do syta chleba, którego mnie tak w dziecinnych latach brakowało. Moje życie było takie biedne. Wystarczy 6 lat Sybiru, tej poniewierki, głodu, zimna i posnoty.
Mam koleżankę co my się bawiły na Uralu, na jednym podwórzu. Ona mieszka w Gorzowie – Weronika Stonoga z domu Koralewicz. Piszemy do siebie listy, wspominamy te czasy z dziecinnych lat jak my głodowały.

Podobne wpisy