Witamy na stronie internetowej Związku Sybiraków Oddział w Przemyślu. Po zaznaczeniu tekstu w artykule i naciśnięciu ikonki głośnika można go odsłuchać. Welcome REALNAME   Click to listen highlighted text! Witamy na stronie internetowej Związku Sybiraków Oddział w Przemyślu. Po zaznaczeniu tekstu w artykule i naciśnięciu ikonki głośnika można go odsłuchać. Welcome REALNAME
Menu Zamknij

Wspomnienia Pana Leonarda Klepackiego

Drogi Czytelniku muszę zaznaczyć, że nie wszystko, co tu opisuję to są tylko moje spostrzeżenia. Mając na początku zsyłki osiem lat, patrzyłem na świat oczami dziecka i niektóre wydarzenia Mając na początku zsyłki osiem lat, patrzyłem na świat oczami dziecka i już rodzeństwo. Oni dostrzegali dużo więcej, a ja nie wszystko jeszcze rozumiałem. Rodzice, siostry i brat przy każdej okazji podczas podróży i na samej zsyłce dzielili się swoimi przeżyciami, czemu zawsze skrzętnie się przysłuchiwałem i starałem się zapamiętać wszystko to, co wydarzyło się w tej tragedii zesłańców.
Każde z rodzeństwa miało wtedy swoje młodzieńcze plany, marzenia, a los tak okrutnie im to zabrał. Nikt nie mógł uwierzyć, że ludzie uczciwi i szlachetni mogą być w tak brutalny sposób pozbawieni wolności, wszelkich praw i mimo, że nie udowodniono im żadnej winy skazuje się ich na wygnanie.
Najbardziej jednak tą tragedię przeżywali rodzice. Oni byli za nas odpowiedzialni, mieli nas utrzymać a stracili cały majątek. Za swoją ciężką pracę kupili ziemię z parcelacji, rozbudowali gospodarstwo i nagle zostali wszystkiego pozbawieni. Swołocz sowiecka potraktowała ich jak kułaków i przeznaczyła na zagładę. Stali się w rozumieniu moskali wrogami ludu, najgorszym, szkodliwym elementem.
Ażeby przedstawić całą prawdę tych wydarzeń muszę sięgnąć do początku, do założenia rodziny, powstania gospodarstwa i w końcu ukazać bezsens zesłania. Więc Drogi Czytelniku, czytając te moje wspomnienia, małolata, Sybiraka, Afrykańczyka spróbuj wczuć się w rolę moich rodziców, rodzeństwa i moją, a wtedy będziesz mógł lepiej zrozumieć tą tragedię. Tragedię tysięcy zesłańców na Sybir, na nieludzka ziemię, ludzi zupełnie niewinnych a tak sponiewieranych i umęczonych. Dzisiaj nie potrafię sobie wyobrazić, co zrobiłbym wówczas na miejscu moich rodziców mających taką odpowiedzialność za nas. Oni byli prawdziwymi bohaterami tamtych czasów.
W moich wspomnieniach starałem się nie wymieniać nazwisk, miejscowości czy dat. Zrobili to już historycy opisując szczegółowo w różnych opracowaniach tragedię zesłańców, Sybiraków i Afrykańczyków. Tu chciałem ukazać tylko los mojej rodziny, jednej z tysięcy podobnych rodzin skazanych na wygnanie.

Początek i założenie rodziny.

Ojciec wrócił do Polski z Ameryki tuż po pierwszej wojnie światowej. Zdobywał tam nie tylko fachową wiedzę z zakresu rolnictwa i hodowli, ale także zarabiał pieniądze, aby móc po powrocie kupić posiadłość rolną, o której zawsze bardzo marzył. Za przywiezione do kraju dolary udało mu się zakupić kilkanaście hektarów ziemi z parcelacji majątku Ks. Lubomirskiej. Teren ten był pięknie położony od południowej strony góry, na której szczycie usytuowany był fort Łuczyce zbudowany przez wojska austriackie przed pierwszą wojną światową. Po wojnie pozostałości tego fortu służyły jako magazyn broni i częściowo jako koszary dla chroniącego go wojska. Całą posiadłość opasywała piękna, czysta i obfitująca w wiele gatunków ryb rzeka Wiar, nad którą często przesiadywaliśmy. Chętnie przyjeżdżali tu również na wypoczynek i łowienie ryb nasi krewni i znajomi.
Wykorzystując swoje doświadczenie zdobyte w Ameryce, ojciec postanowił zagospodarować zakupiony teren. Zbudował więc dom i budynki gospodarcze. Wcześniej jednak założył rodzinę, która z czasem powiększyła się o dzieci — trzy córki i syna. Dzieci dorastały, uczyły się i pracowały a gospodarstwo stale się rozwijało.
Ojciec nastawił się na hodowlę zwierząt. Jego doświadczenie i wiedza procentowały, tak, że rodzina szybko dorobiła się fortuny. Wielkim sukcesem było wprowadzenie do hodowli nowej rasy bydła, prezentowanej w licznych konkursach, na których poszczególne okazy zajmowały wysokie miejsca. Dzięki swojej pracowitości marzenia ojca się spełniły a gospodarstwo kwitło i stale się powiększało.
Niestety były też i chwile ciężkie, takie jak choroba żony i jej śmierć. Obowiązki mamy spadły więc na córki. Od tej pory, musiały się one wykazać dojrzałością i pracować jeszcze więcej. Po dwóch latach od śmierci mamy najstarsza z sióstr wyszła za mąż i opuściła dom.
Ojciec po pewnym czasie chcąc zapewnić dzieciom matczyną opiekę ożenił się ponownie. Z tego małżeństwa urodziłem się ja, jako piąte dziecko w rodzinie. Później urodziła się jeszcze jedna córka, tak, że miałem już cztery siostry i brata.
Moje dzieciństwo było wspaniałe. Pomimo wielu obowiązków starsze rodzeństwo bardzo opiekowało się młodszymi dziećmi. I nie tylko nimi, bo w gospodarstwie ojca organizowano półkolonie dla dzieci z różnych okolicznych rodzin. Wspólnie bawiliśmy się, uczyliśmy się wierszyków i piosenek i tak kształtował się nasz patriotyzm. Mijały piękne dni i nikt nie przypuszczał, że to ostatnie takie spokojne chwile w domu rodzinnym.

Ostatnie dni pokoju.

Coraz częściej ojciec dowiadywał się z radia, że Niemcy maja złe zamiary w stosunku do Polski i że Hitler szykuje się do wojny. Muszę zaznaczyć, że posiadaliśmy wtedy duże dwunastolampowe radio, co na ówczesne czasy miało ogromne znaczenie ponieważ było źródłem informacji nie tylko dla nas ale i całej społeczności lokalnej. Ojciec miał dużo przyjaciół i mimo wielu obowiązków w gospodarstwie lubił zajmować się sprawami społecznymi i polityką, był bowiem wielkim patriotą i bardzo kochał swoją ojczyznę. Często w naszym domu przesiadywało wielu sąsiadów. Rozmawiano wtedy wspólnie o różnych problemach gospodarczych i politycznych a przy okazji znajomi ojca uczyli się od niego nowych sposobów uprawy i hodowli.
Ojciec nigdy nie robił różnic między społecznością ukraińską i polską. Miał nawet przyjaciela Ukraińca, który nazywał się Wasyl, i który często przesiadywał w naszym domu. Razem wspólnie dyskutowali na różne tematy, a ponieważ Wasyl pochodził z ubogiej rodziny, ojciec często mu pomagał i traktował niemal jak członka rodziny, z czym nie zawsze zgadzała się mama.
Nadchodziły coraz cięższe czasy. W okolicy tworzyły się bandy rabusiów, które pod osłona ciemności napadały i okradały gospodarstwa sąsiadów. Nic dziwnego, że gdy tylko w nocy zaszczekał pies, ojciec wychodził przed dom i wystrzałami z broni odstraszał bandytów.
Coraz częściej do głosu dochodziły też antagonizmy narodowościowe. Niektórzy zaczęli zazdrościć nam majątku i dużego, dobrze prosperującego gospodarstwa. Wasyl tłumaczył, że to tylko chwilowe nieporozumienia. Ojciec mu wierzył i nie dopuszczał do siebie myśli, że może on mieć jakieś złe zamiary względem naszej rodziny.

Wojna 1939 roku

1 września bardzo wcześnie rano ojciec usłyszał w radiu komunikat, że Niemcy bez wypowiedzenia wojny napadli na Polskę. Wszystkie plany zostały przekreślone. Radość z przygotowań do pójścia do szkoły zamieniła się w smutek wśród rodzeństwa zdenerwowanie wśród rodziców. Z radia dowiadywaliśmy się coraz częściej o wielkiej ofensywie wojsk niemieckich na zachodzie Polski i o stałym posuwaniu się w głąb naszego kraju. Niebawem zaczęty się naloty nad Przemyśl i bombardowanie samego miasta i jego okolic. Wśród mieszkańców utarło się przeświadczenie, że w czasie ataku z powietrza najlepiej chronić się w dolinie rzeki a ponieważ my mieszkaliśmy nad Wiarem zawsze tam chowaliśmy się po usłyszeniu samolotów.
Tato z racji swojego patriotyzmu głęboko wierzył w siłę naszej armii i nie dopuszczał do siebie myśli, że Niemcy mogą dojść do Przemyśla. Zajmował się więc dalej swoją pracą w gospodarstwie. Orał, siał zboże, bo tak dyktowało mu sumienie. Miał takie powiedzenie „niech się dzieje co chce, zasiane będzie”. Z sytuacji wynikało jednak coś innego. Naloty stawały się coraz częstsze. Pewnego razu w czasie orki w pobliżu ojca spadła bomba i musiał on uciekać z pola, bo praca na nim była już niebezpieczna.
W domu zaczęto rozważać sprawę wyjazdu do Lwowa, lecz z taką dużą rodziną nie było to możliwe i pomysł upadł. Rozpoczęły się więc przygotowania na czas wojny, na to co miało nadejść. Najgorsze, że nikt tak naprawdę nie wiedział, co się może w najbliższym czasie wydarzyć i czego mamy się spodziewać. Rodzice zaczęli robić zapasy żywności. Zabito tuczniki, marynowano i wędzono mięso, gromadzono w workach suszony chleb, chowano nadwyżki zboża i innych produktów.
Tato słuchał radia i powtarzał, że to nie potrwa długo, że Polska jest przygotowania do wojny, ma dużo samolotów, silną i dobrze uzbrojoną armię. Niemcy jednak systematycznie realizowali swoje plany i skutecznie niszczyli polską obronę. Nasze wojsko walczyło dzielnie i być może opór trwałby długo, ale nadszedł siedemnasty września. Jak grom z jasnego nieba przyszła wiadomość o napaści ze wschodu. Rosja sowiecka wbiła nam nóż w plecy. Podpisany wcześniej pakt Ribbentrop – Mołotow został zrealizowany i kolejny rozbiór Polski stał się faktem. Dopiero teraz rozpoczęła się tragedia całego narodu, której wcześniej nikt się nie spodziewał.
Któregoś dnia do ojca przyjechał wysoko postawiony urzędnik powiatu w Przemyślu i namawiał go, aby jeśli ma kogoś po lewej stronie Sanu wyjechał tam czym prędzej z całą rodziną. Twierdził on, że ze strony sowietów coś niedobrego czeka zamożnych Polaków. Wtedy jeszcze można było przekroczyć niepisaną granicę na Sanie. Ojciec odpowiedział, że jeśli nie wyjechał wcześniej do Lwowa to i teraz nie opuści gospodarstwa. Podziękował swojemu przyjacielowi i pożegnał się z nim serdecznie, jak się później okazało już na zawsze.
W domu prace przy gromadzeniu żywności jeszcze się nasiliły. Dopiero teraz w tak dużym stopniu zaczęły narastać różnice miedzy Ukraińcami a Polakami. Ukraińcom sprzyjali Sowieci, którzy coraz bardziej panoszyli się na polskich terenach po prawej stronie Sanu.

Boże Narodzenie 1939 roku

O jakże inne były przygotowania do Świąt tego roku, jakże inny był adwent. Już nie chodziliśmy na roraty, już nie oczekiwaliśmy Bożego Narodzenia z taką radością jak kiedyś. Wcześniej był to czas, gdy wesoło rozbrzmiewały kolędy, gdy tak licznie całą rodziną zasiadaliśmy wspólnie do wigilijnego stołu, na którym było najczęściej więcej niż dwanaście potraw. Tato zaprzęgał konie do pięknych sań i jechaliśmy na pasterkę przy dźwiękach dzwonków zawieszonych na końskiej uprzęży. Następnego dnia znowu był wyjazd na mszę świętą, bo byliśmy rodziną głęboko wierzącą i obowiązki religijne były dla nas najważniejsze. W poprzednich latach, w okresie świąt zjeżdżała do nas licznie rodzina. Tego wszystkiego w tym roku zabrakło. W czasie wojny nie można było pojechać nawet na pasterkę, pozostała jedynie msza święta bożonarodzeniowa. Zamiast radości był smutek i niepewność co do dalszych naszych losów.
Zima była w tym czasie wyjątkowo sroga. Spadły duże opady śniegu co bardzo utrudniało przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Do tego silne mrozy dawały się wszystkim we znaki. Minął styczeń. Wasyl już coraz rzadziej do nas przychodził a radio nadawało coraz to gorsze wiadomości, co nie najlepiej wróżyło na przyszłość.

Rok 1940

Prace w gospodarstwie pomimo niepewności postępowały normalnie. Kończyły się omłoty, bardzo nowoczesną na ówczesne czasy młockarnią kieratową. Później było młynkowanie, czyli czyszczenie zboża i przygotowanie go do mielenia w młynie i na sprzedaż. Praca w rodzinie była tak zorganizowana, żeby każdy z jej członków miał swój zakres czynności do wykonania. Nad wszystkim i tak zawsze czuwał ojciec.
Nadszedł w końcu dziewiąty luty. Dzień jak każdy inny, jedynie mróz był wyjątkowo srogi i potęgował się z godziny na godzinę wróżąc bardzo zimną noc. Prace w obejściu wykonywane były jakby szybciej, ponieważ już po południu temperatura spadła do minus trzydziestu stopni i wszyscy chcieli jak najprędzej skończyć i zasiąść w ciepłym domu do wspólnej kolacji. Atmosfera była jakaś wyjątkowa. Każdy o czymś myślał. Może o mroźnej nocy, która miała nadejść, może o kolejnym dniu, a może było to przeczucie czegoś, co miało nastąpić. Ale żeby tak opanowało wszystkich? Tylko tato jeszcze nasłuchiwał radia i mówił, że zaraz do nas dołączy.

Noc z 9 na 10 lutego.

– Antek! Antek! – Wołała mama do taty. – Wstawaj, ktoś dobija się do drzwi. Idź szybko, może ktoś czegoś potrzebuje!
Często wcześniej zdarzało się, że sąsiedzi pukali w nocy, prosząc na przykład o zawiezienie chorego do lekarza, albo pomoc w załatwieniu innych pilnych spraw. Ale to łomotanie było inne, jakieś natarczywe, nie wróżące nic dobrego.
Tato w tych niespokojnych czasach zawsze, gdy wychodził brał ze sobą broń. Tym razem było tak samo.
– Kto tam? – Zapytał.
– Otwieraj, to ja Wasyl. – Uspokojony znajomością głosu bliskiego człowieka, ojciec przekręcił klucz w zamku i już nie zdążył otworzyć drzwi, bo został wepchnięty do środka. Moskal krzyczał do niego po rosyjsku aby oddał broń i podniósł ręce do góry. Gwałtownie wyrwał mu broń i uderzył kolbą karabinu w pierś. Potem wszyscy wtargnęli do pokoju, w którym spaliśmy. Mama zerwała się z łóżka, przykrywając płaczące dzieci (siostra miała wówczas dwa lata). Wszyscy z niepokojem czekaliśmy na to co teraz nastąpi.
Ojciec został postawiony pod ścianą z rękami do góry. Następnie najstarszy stopniem enkawudzista wyciągnął z torby jakieś papiery i zaczął czytać.
– Z rozkazu, to znaczy Stalina i innych sowieckich władz macie w ciągu pół godziny spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Zostaniecie przesiedleni w inne miejsce.
Nie powiedział nam jednak gdzie. Mama w tym czasie uspokajała płaczące dzieci i wołała do Wasyla
– Co to jest? Co wy z nami robicie? Gdzie nas wywozicie?
Wasyl już tego nie słuchał, tylko buszował po szafkach, które znał przecież dobrze i wyciągał z nich pieniądze, srebrne sztućce i różne inne cenne rzeczy. Ładował to wszystko do swojej torby, a było tego naprawdę dużo.
Mama wołała łamiącym głosem – Wasyl przecież jeszcze w ubiegłym tygodniu jadłeś u nas obiad.
Gdzie twoje sumienie ?
– Nie gadaj tylko pakuj potrzebne rzeczy, bo nie zdążysz niczego zabrać.
Wtedy mama zwróciła się z pytaniem do enkawudzisty.
– Dlaczego nas wywozicie?
– Wasi dali nam listę, kogo mamy przesiedlić. My wykonujemy tylko rozkazy naszego naczalstwa. Miejcie pretensje do nich.
Wtedy mama poprosiła go, aby pozwolił ojcu na pomoc w pakowaniu rzeczy. Enkawudzista sprawdził czy tato nie posiada ukrytej broni i zgodził się. Wszyscy zaczęliśmy ładować co potrzebniejsze rzeczy do worków. Czasu było niewiele, więc szybko wrzucaliśmy tam mięso, zboże, słoninę, która później bardzo nam się przydała i inne niezbędne produkty.

A teraz chwila refleksji. Spróbuj Drogi Czytelniku w pół godziny wziąć ze swojego domu to, co najbardziej potrzebne. Co wybrać? Jak zostawić majątek gromadzony przez lata?
Enkawudzista ponaglał nas cały czas, aby szybciej się pakować. Sowieccy żołnierze mieli trochę więcej sumienia i nie tylko pomagali ładować na sanie nasz dobytek, ale radzili też by zabrać dużo ciepłej odzieży i jedzenia. Mówili, że tam gdzie nas wywożą jest bardzo zimno i panuje głód.
Każdy z członków rodziny zwijał się więc, aby spakować jak najwięcej niezbędnych rzeczy.
Mama otulała najmłodszą siostrę w pierzynę a na mnie wkładała kolejne warstwy cieplnej odzieży, mróz bowiem tej nocy dochodził do minus czterdziestu stopni. Razem z córkami płacząc pakowała ubranie, pierzyny, poduszki i koce. Wszystko to wspólnymi siłami zawijały w tobołki i ugniatały jak najmocniej tak, by zmieściło się tego jak najwięcej. Brat z ojcem wynosili worki z żywnością i wtedy okazało się jak małe są przygotowane dla nas sanie, jak niewiele naszego dobytku na nie się zmieści. Specjalnie przydzielono nam taki środek transportu, przecież łup do podziału miał zostać jak największy. Prawdopodobnie miał w tym udział Wasyl, był bowiem zainteresowany rozgrabieniem tego co musieliśmy pozostawić w domu. Szybko spakowaliśmy na sanie nagromadzone tobołki. Miejsca było na nich tak niewiele, że usiadła tam jeszcze tylko mama z najmłodszą córeczką. Nawet woźnica był na tyle dobry, że szedł obok zaprzęgu.
Tato wychodząc z domu ostatni raz, ukląkł w drzwiach, przeżegnał się i ucałował próg. Nie wiedział wtedy, że już tu nigdy nie powróci. Moskale patrzyli na ojca i byli bardzo zdziwieni a nawet rozczuleni tym, co robi. Tylko enkawudzista cały czas krzyczał i wszystkich poganiał. Patrzyliśmy z żalem na całe gospodarstwo. Tak bardzo chcieliśmy by ta rozłąka nie trwała długo. Ojciec podszedł do Wasyla i powiedział:
– Pamiętaj pożałujesz tego. Za wyrządzoną krzywdę los zawsze się mści.
Pies wył głośno, przeczuwając coś złego. Ze łzami w oczach opuszczaliśmy nasze gniazdo. Po jakimś czasie dołączyliśmy do czekającej na nas reszty zesłańców. Tam sprawdzono listę obecności i całą kawalkadą sań, w potwornym mrozie, ruszyliśmy w dalszą drogę razem z innymi, wystraszonymi współtowarzyszami niedoli.
Tu dopiero zauważyliśmy różnicę w wielkości podstawionych sań. Biedne rodziny dostawały znacznie większe sanie z drabinami. Było to o tyle dobre, że mogli na nich jechać wszyscy członkowie takich rodzin, przede wszystkim ci starsi i schorowani, nad którymi enkawudziści nie mieli litości, a których życie i tak wisiało często na włosku. Sam przejazd do stacji kolejowej był już dla tych ludzi wielkim dramatem. Po drodze kilka razy zatrzymywano całą kolumnę, sprawdzano czy nikt nie uciekł i dopiero potem ruszaliśmy dalej.
Do dworca jechaliśmy około dwóch godzin. Z daleka widać już było bardzo dużą ilość ludzi i sań. Niektórzy woźnice już wracali. Można więc było wywnioskować, że moskale u innych byli jeszcze wcześniej niż u nas.
Trudno sobie wyobrazić, co działo się przed wagonami. Płacz dzieci, lament kobiet i nawoływania moskali mieszały się w jeden zgiełk. I jeszcze to straszne zimno. Nasze sanie podjechały pod bydlęce wagony, które były już wcześniej przygotowane do transportu zesłańców. Małe okienka były pozabijane deskami a środkowe drzwi zaryglowane. Po ich otwarciu ukazało się nam wyposażenie wagonów. Po jednej i drugiej stronie były olbrzymie piętrowe, prycze. Na samym środku stał przymocowany do podłogi piecyk nazywany potocznie „kozą”. Jego rura wychodziła na dach. Obok piecyka znajdowało się wiadro z węglem i drugie z zamarzniętą wodą. W rogu wagonu była wyrąbana w podłodze dziura, która miała służyć za ubikację. Można przez nią było również wyrzucać to, co niepotrzebne. Ale co było nam niepotrzebne?
Tak wyglądał umeblowany wagon dla czterdziestu sześciu zrozpaczonych zesłańców. Miał to być nasz dom przez kolejne cztery czy pięć tygodni podróży. Jego wnętrze było „pomalowane” na biało przez szron. Już sam wygląd tych wagonów wszystkich przerażał.
Staliśmy na tej bocznicy kolejowej a żołdacy cały czas nas poganiali i krzyczeli żeby wsiadać i zajmować miejsca. Tato z bratem wskoczyli jako pierwsi i zajęli dla nas miejsca na górnej pryczy. Jak się później okazało była to taka „pierwsza klasa”. Na tej półce była z nami jeszcze jedna liczna rodzina. Zaczęliśmy upychać nasz dobytek w każde miejsce na pryczy. Wewnątrz wagonu panował już spokój. Słychać było tylko płacz dzieci i jęki chorych oraz starszych osób. Wszystkich dręczyła taka straszna niepewność jutra.
Ten kto wszedł do wagonu już nie miał prawa wyjść i kontaktować się z innymi. Dowiedzieliśmy się tylko, że będziemy jechać bardzo długo i że wywożą nas do Rosji sowieckiej.

Podróż w nieznane

Tak minął pierwszy dzień i straszna noc postoju na stacji towarowej Bakończyce w Przemyślu. Gdy zrobiło się ciemno rozpalono piecyk, żeby zagotować wodę dla dzieci i chorych. Rano temperatura w wagonie nieco się podniosła, tylko węgla nam ubyło. O świcie po otwarciu drzwi Rosjanie jeszcze raz sprawdzili czy wszyscy są, czy nikt nie umarł. Jak się okazało z sąsiedniego wagonu wyniesiono jedną zmarłą w tym czasie osobę. Mężczyźni zaczęli nawiązywać kontakt z żołnierzami, aby za duże pieniądze któryś z nich pozwolił nam przynieść trochę węgla. W końcu po wielu zabiegach udało się zdobyć trochę opału na zapas. Następna taka próba już się nie powiodła. Moskal wziął pieniądze i po prostu sobie poszedł.
Okoliczna ludność widząc naszą tragedię starała się podawać do wagonów trochę żywności. Niestety nie zawsze to się udawało. Ci, którzy tego próbowali byli przeganiani a nawet bici. Pod wieczór dowiedzieliśmy się, że jeden mały chłopak, który niósł żywność potrzebującym został w bestialski sposób zastrzelony. Od tej pory strach opanował wszystkich chętnych do pomocy i takie próby już się nie powtarzały.
Kolejny dzień i noc minęła nam na śpiewaniu religijnych pieśni i modlitwie. Nazajutrz po otwarciu drzwi znowu sprawdzono obecność i kazano iść po wodę. Potem zaryglowano zamki już na stałe, co wróżyło, że transport z zesłańcami niedługo ruszy. I rzeczywiście po chwili rozległ się świst lokomotywy i rozpoczęła się nasza tułaczka w nieznanie. Tylko modlitwy i płacz w każdym wagonie świadczyły o ludzkiej tragedii.
W nikłym świetle wpadającym przez zabite deskami małe okienko wagonu, zaczęto zastanawiać się nad osłonięciem i zabezpieczeniem dziury w podłodze, służącej wszystkim za ubikację. Była ona tylko tymczasowo zatkana wiadrem. Przy pomocy czyjejś siekiery rozłupano jedną z desek pryczy i zbito rusztowanie na parawan, który następnie zrobiono z prześcieradeł i innych materiałów zszytych przez kobiety. Od tej pory w sposób niekrępujący można było załatwiać swoje potrzeby. Dorośli ustali też jak oszczędnie palić w „kozie”, bo nie wiadomo było kiedy dadzą nam następną porcję węgla. Wodą każda rodzina gospodarowała we własnym zakresie.
Czas wlókł się bardzo powoli. Zaczęliśmy dokładnie go odmierzać i staraliśmy się zapamiętać ile godzin już upłynęło. Z rozmów z innymi próbowaliśmy też ustalić, gdzie i kiedy będziemy przekraczać granicę państwa i opuszczać Polskę. Po nazwach mijanych po drodze miejscowości, które udało się przeczytać przez niewielkie szpary w oknie, zorientowaliśmy się, że ten czas niedługo nadejdzie. Trudno opisać, co działo się w sercach Polaków, gdy zbliżała się ta chwila. Wreszcie w całym transporcie rozległ się jeden wielki krzyk i płacz. Minęliśmy granicę Polski i wówczas upadły wszystkie nadzieje, że może tak daleko nas jednak nie wywiozą. Na pierwszej stacji kolejowej po sowieckiej stronie zmieniono lokomotywę na rosyjską, Ryknęła ona tak przeraźliwie, że jej dźwięk każdemu z zesłańców pozostał w uszach na wiele lat. Wagony szarpnęły i ruszyliśmy dalej.
Żegnaj Ojczyzno. Na jak długo? Tego nikt nie wiedział.
Pociąg jechał wolno. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, ale nigdy na stacji. Zawsze było to przed nią, albo dopiero po jej minięciu. Na postoju była okazja oby przez oderwane w okienku deski nabrać trochę śniegu z dachu wagonu. Po jego stopieniu mieliśmy wodę, której i tak zawsze brakowało Przez cały czas słychać było z wagonów modlitwy i śpiewy pieśni kościelnych. Podtrzymywały one wszystkich na duchu i jak się później okazało przez cały okres zsyłki, dawały nadzieję na powrót do ojczyzny. A wierzyliśmy głęboko, mimo tego co mówili nam moskale.
Po kilku dniach pociąg zatrzymał się na dłużej, jak zwykle przed stacją. Usłyszeliśmy zgrzyt otwieranych drzwi i wnętrze naszych bydlęcych wagonów rozjaśniło się. To biel śniegu na zewnątrz niemal oślepiła wszystkich wynędzniałych zesłańców. Jeden ze starszych stopniem sowietów wyznaczył po dwie osoby z każdego wagonu, do przyniesienia ciepłej wody z lokomotywy i odebrania przydzielonego nam prowiantu. żywność, którą dostaliśmy stanowiło wiadro kaszy jęczmiennej z łuskami i taka sama ilość zupy, trudnej do rozpoznania po smaku i wyglądzie. I to wszystko na cały wagon. Najważniejsze jednak, że posiłek był ciepły. Cywilni Rosjanie, którzy rozdzielali zupę, patrząc na nas zesłańców, mieli łzy w oczach. Widocznie byli to również doświadczeni ciężko ludzie. Nie wolno nam było z nimi rozmawiać, ale słyszeliśmy jak żołnierze mówili im, że jesteśmy wrogami ludu.
Postój był też okazją do wyniesienia z wagonów zmarłych. Zostawiano ich wprost na zamarzniętej ziemi. Zanim ruszyliśmy w dalszą drogę dostaliśmy też wiaderko węgla, bo podróż miała potrwać jeszcze wiele dni. Każdy, kto mógł zbierał również śnieg do wszystkich pustych naczyń. Dzięki temu mogliśmy później natopić z niego wody, której ciągle było mało. W końcu usłyszeliśmy zgrzyt ryglowanych drzwi i w wagonach ponownie zapanowała ciemność. Ruszyliśmy w dalszą drogę.
Zapasy żywności, które wzięliśmy na drogę bardzo się uszczupliły. Kończyły się i suchary przygotowane na czas wojny i kawałki mięsa, które leżąc w worku przy ścianie wagonu zamarzły jak w lodówce. Po plasterku dla każdego członka rodziny racjonowaliśmy też ostatnie porcje słoniny. Sąsiadom też brakowało już żywności, ale dzieliliśmy się wszystkim między sobą i pomagaliśmy wzajemnie by przetrwać jakoś te trudne chwile. Każdy odczuwał już głód. Rodziny były na ogół bardzo liczne a ponieważ najczęściej u nikogo w domu się nie przelewało to i zapasy na drogę były niewielkie.
Po jakimś czasie, gdy przeszukiwaliśmy swoje bagaże, które leżały na kupie, okazało się, że znalazł się jeszcze jeden bochenek chleba upieczony tuż przed samym wysiedleniem. Była z tego powodu wielka radość i chociaż chleb był zamarznięty to po rozgrzaniu go przy „kozie” każdy dostał spory kawałek. Och, jakie to było szczęście, jaki rarytas po tylu dniach jedzenia sucharów i kaszy jęczmiennej.
Tak w strasznych warunkach spędzaliśmy w podróży kolejne dni. Co jakiś czas na postojach widać było trupy wynoszone na zewnątrz i pozostawiane tam bez możliwości pochowania. Korzystając z okazji, gdy drzwi były otwierane zbieraliśmy śnieg, by potem natopić z niego wody. W nocy spaliśmy zawsze stłoczeni jak najbliżej siebie, żeby było nam cieplej. Pewnego razu jedna z moich sióstr zaczęła krzyczeć, że ktoś ją ciągnie za włosy, ale po zaświeceniu latarni okazało się, że jej długi warkocz przymarzł do ściany wagonu. Po obcięciu części włosów strach minął.
Podczas wspólnych rozmów zastanawialiśmy się często, co jeszcze mogliśmy zabrać z domu. Okazało się bowiem, że wiele niezbędnych rzeczy pozostało, a spakowaliśmy niektóre przedmioty mało przydatne czy wręcz niepotrzebne. Ale co można było wziąć w ciągu trzydziestu minut? Tym bardziej, że nie wiedzieliśmy co nas czeka i dokąd jedziemy. Takim rozważaniom nie było więc końca.
Minęło cztery i pół tygodnia morderczej podróży w potwornych warunkach. Pociąg z zesłańcami zatrzymał się tym razem na bocznicy stacji kolejowej. Wagonów długo nie otwierano, więc pełni niepokoju, modląc się i płacząc czekaliśmy na to, co teraz nastąpi. Po tylu dniach udręki nie było mowy o jakimś bohaterstwie. Wszyscy zastanawiali się, co przyniosą następne godziny. Wreszcie z łoskotem, drzwi wagonów zaczęły się otwierać. Naszym oczom ukazał się sznur samochodów ciężarowych stojących wzdłuż torów. Ponaglani przez moskali zaczęliśmy wysiadać. Musieliśmy zabrać wszystkie bagaże i załadować się do ciężarówek.
Nareszcie opuściliśmy śmierdzący wagon. Świeże powietrze nas oszołomiło. Tylko dokąd teraz pojedziemy? Wszyscy zadawali sobie to pytanie. Część samochodów miała plandekę, inne nie. Po załadunku, ciężarówki jedna po drugiej ruszyły po zamarzniętym śniegu w nieznaną dla nas drogę. Minął cały dzień jazdy. Zatrzymaliśmy się w jakiejś małej miejscowości. Tu dostaliśmy rzadką zupę i spędziliśmy nocleg. Rano przyjechały w dużej ilości sanie, bo okazało się, że droga dla samochodów już się skończyła. I znowu upychanie tobołów tak, by jak najwięcej się zmieściło. Nasz los coraz bardziej jawił się w ciemnych kolorach.
Mróz potęgował się z każdą chwilą i dawał się wszystkim we znaki. Oprócz matek z małymi dziećmi mało kto siedział na saniach, bo po załadowaniu bagażu było na nich bardzo mało miejsca. Idąc, łatwiej też było się rozgrzać. Tylko, że sił nam już brakowało. Największa rozpacz udzielała się tym właśnie matkom z małymi dziećmi. Nie dość, że było zimno, to jeszcze brakowało dla nich jedzenia. Płacz najmłodszych rozbrajał wszystkich, nawet tych najbardziej twardych. Tylko modlitwa dawała nam wiarę w to, że choć tragedia dopiero się zaczęła to przecież kiedyś musi się skończyć. Kawalkada sań z zesłańcami wlokła się bardzo powoli. Śnieg był bowiem duży a droga nieprzetarta. Na dodatek konie z naszych zaprzęgów były tak wychudzone, ze wyglądały jak kości obciągnięte skórą i z trudem dawały sobie radę. Czasami z sań spadały starsze, słabe, zmęczone i zmarznięte osoby. Robił się wtedy zator, bo następne sanie tez musiały się zatrzymać. Enkawudzista, który nam towarzyszył na koniu nahajką ponaglał takie osoby do wsiadania i krzyczał, że albo się pospieszą albo je zostawi i zginął tu z mrozu.
Pod koniec dnia zatrzymaliśmy się na popas koni w jednej z mijanych po drodze małych miejscowości. My też dostaliśmy kawałek chleba i jakąś wodnista zupę, którą ciężko było zaspokoić głód. Jej zaleta było tylko to, ze była ciepła. Po postoju i noclegu, zorganizowanym bardziej nie z powodu zesłańców, ale dlatego, że konie były już zmęczone, ruszyliśmy rano w dalszą podróż w głąb tajgi. Tej nocy zmarły z wycieńczenia dwie osoby. Zostawiliśmy je w tej miejscowości i nawet nie pozwolono nam ich pogrzebać.

W obozie

Następny dzień był jeszcze gorszy. Mróz wzmagał się, a wytrzymałość ludzka topniała z każdą godziną. Na jednych saniach znowu zmarła jakaś osoba, ale mimo, że enkawudzista kazał ją zostawić, rodzina postanowiła wieźć ją dalej. Wreszcie wieczorem nastąpił koniec morderczej drogi. Dowieziono nas do obozu a ponieważ było już ciemno kazano wszystkim zgromadzić się w baraku. Dopiero nazajutrz zaczęto przydzielać nas do małych drewnianych budynków, które już wcześniej były przez kogoś zamieszkałe. Każdy taki barak dzielił się na dwie części. Na środku był korytarz a po jego obu stronach dwa pomieszczenia. W centralnej części stała kuchnia do gotowania i ogrzewania pomieszczeń. Do spania służyły zbite z desek prycze bez żadnego materaca tylko z warstwą słomy. Każdy rozścielał na tym prymitywnym posłaniu co tylko mógł. Rozpoczęło się zagospodarowywanie przydzielonych nam baraków. Jedni zajęli się rozpakowywaniem tobołków, inni rozglądali się za jakimś opałem. A ponieważ drewna było pod dostatkiem już po chwili rozpalono w kuchni i zrobiło się trochę cieplej. Mogliśmy w końcu odpocząć. Potrzebowali tego przede wszystkim starsi i chorzy oraz małe dzieci. Co chwilę do baraków zaglądał enkawudzista, który krzykami i machaniem nahajką podkreślał swoją władzę.
Po zgaszeniu światła zaczęliśmy układać się do snu, lecz już po chwili zaczęło nas coś gryźć. Gdy zapalono lampę okazało się, że oblazły nas niesamowite ilości pluskiew, które przy świetle chowały się w szpary między deskami a wychodziły gdy tylko robiło się ciemno. Byliśmy jednak zmęczeni, że wszyscy jakoś zasnęli. Dopiero rano można było zobaczyć efekty tej inwazji. Wszyscy okropnie pogryzieni przez te małe, ale bardzo dokuczliwe owady.
Nie mieliśmy dużo czasu na zastanawianie się na tym, bo zaraz wpadł do baraku enkawudzista i oznajmił, że już niedługo zaczniemy pracę. Zasada była prosta, kto nie pracował ten nie jadł. Krzykiem dał nam też do zrozumienia, że za każde przeciwstawienie się władzy grozi więzienie.
– Nie macie tu nic do powiedzenia. Musicie słuchać i robić co wam każę.
Dowiedzieliśmy się też, że od jutra wszystkim zostaną przydzielone jakieś obowiązki, a dzisiaj jeszcze mamy pójść do łaźni, którą tu nazywano „Banią”. Było to pomieszczenie w ziemiance, na środku, której znajdowało się palenisko obłożone kamieniami. Po ich rozgrzaniu, polewało się je wodą i w ten sposób tworzyła się duża ilość pary wodnej. Po tygodniach podróży w bydlęcych wagonach był to dla nas niemal luksus. Mogliśmy odmoczyć ciało i pozbyć się chociaż na chwilę tych bardzo dokuczliwych pluskiew. Najgorszym problemem było jednak dojście do łaźni i z powrotem. Od naszego baraku łaźnia była oddalona o jakieś pięćdziesiąt metrów a na zewnątrz był siarczysty mróz. Szło się tam zawsze bez grubych, ciepłych ubrań wierzchnich, jedynie w czymś lekkim, tak żeby na miejscu szybko się rozebrać. W łaźni był specjalny przedsionek i tam wszyscy, zarówno mężczyźni, kobiety jak i dzieci musieli pozostawić swoje ubranie. Było to bardzo krepujące.
Następnego dnia każdy kto nadawał się do pracy dostawał narzędzia, a więc piłę i siekier, i został przydzielony do jakiejś grupy. Rosjanin w mundurze (pewnie ubrany tak dlatego, by sprawiać wrażenie kogoś ważnego) wyjaśnił nam, że nasza praca będzie polegała na wycince drzew w tajdze. Mamy zajmować się tym od świtu do zmroku i każdy musi wypracować tzw. „trudodniówkę” czyli odpowiednią normę. Po tych słowach każda grupa dostała swojego opiekuna (oczywiście też moskala w mundurze i z karabinem), który miał nam dokładnie pokazać, w jaki sposób ma wyglądać praca przy wyrębie lasu i ile drzew trzeba wyciąć by wykonać normę. Od jej wykonania zależało bowiem czy wieczorem dostaniemy nieco większą porcję posiłku czy tylko taką małą, głodową rację, zapewniającą jedynie przeżycie. Po chwili wszystkie grupy wraz ze swoimi opiekunami poszły w głąb lasu.

Praca w tajdze.

Drzewa ścinane były przez dwie osoby, ale już z cięciem na kloce i obcinaniem gałęzi, każdy musiał sobie radzić sam. Aby wykonać wyznaczoną w pracy normę trzeba było naprawdę mieć dużo siły. A skąd ją brać przy ciągłym niedożywieniu? By dostać przydziałowe 250 – 300 gramów chleba trzeba było czasem pracować do późnych godzin wieczornych. Kobiety zajmowały się obcinaniem gałęzi i układaniem drewna w sągi. Często, aby norma została wykonana musiały pomagać nawet dzieci. Zdarzało się to jednak tylko w wyjątkowych sytuacjach. Najmłodsi razem z kobietami zajmowali się natomiast paleniem ognisk z małych niepotrzebnych konarów. Dzięki temu zimą można się było chociaż na chwile ogrzać a latem ogień i dym odstraszały komary, których w tajdze były niezliczone ilości. W lesie komary, w domu pluskwy i inne robactwo, ciągły głód, mróz, choroby. W takich strasznych warunkach mijały kolejne dni.
Zima ustępowała nadchodziły roztopy. Obuwie, które poowijane szmatami jakoś się sprawdzało na mrozie, teraz w wodzie zaczęło się rozłazić. Trzeba było szukać innych butów. Zaczęto wyrabiać łapcie z łyka lipowego. I tak powiedzenie znowu sprawdziło się ,, potrzeba matką wynalazku”. Nawet ja umiałem dobrze takie obuwie wyplatać. Byłem więc pomocny dla starszych, którzy mieli inne obowiązki a na to nie starczało im czasu ani sił.

Wyżywienie

Pracujący jak już pisałem otrzymywali ok. 250 – 300 gramów chleba pieczonego z różnego rodzaju zboża mielonego na razówkę oraz mogli sobie kupić zupę, oczywiście po wykonaniu odpowiedniej normy. Kobiety, matki małych dzieci, które nie pracowały, dostawały niewielkie porcje chleba. Żeby przeżyć nadrabiać to resztkami zboża przywiezionymi z Polski. l tu czuwała nad nami ręka boska. Mieliśmy bowiem ze sobą młynek do kawy, który wykorzystywaliśmy do mielenia ziarna. l tak przedmiot wzięty z domu trochę przez przypadek i jakby się mogło wydawać zupełnie niepotrzebny, okazał się tu niezwykle przydatny. Mielone w ten sposób zboże służyło do gotowania posiłku, do którego latem dodawano maliny czy inne owoce zbierane w tajdze. W ten sposób wzbogacaliśmy naszą bardzo ubogą w witaminy dietę. Posiłkiem było wszystko, co nadawało się do jedzenia. Chłopcy zajmowali się na przykład wybieraniem jajek z gniazd leśnych ptaków.
Na skutek niedożywienia i z braku witamin u ciężko pracujących osób zaczęła się pojawiać tak zwana ,,kurza ślepota”. Była to choroba, która powodowała niedowidzenie po zapadnięciu zmroku. Na ogół nie miały tego problemu dzieci. Często było więc tak, że po zakończonej pracy, gdy robiło się ciemno, dzieci prowadząc starszych za rękę pomagały im wrócić do obozu.
Po jakimś czasie zaczęto rozpytywać czy w pobliżu jest jakaś wioska, w której można by wymienić na żywność część przywiezionych ze sobą rzeczy. Okazało się, że najbliższa osada jest w odległości ok. 15 – 20 km od obozu. Ale jak dotrzeć tam w sposób niezauważony przez pilnujących nas sowietów?
Gdy tylko skończyła się zima i przyszły roztopy zebrała się mała grupa kobiet, które wspólnie wyruszyły do najbliższej osady. W wielkim strachu przed zdemaskowaniem i w obawie przed wilkami, po męczącej wędrówkę przez bagna tajgi udało im się dotrzeć do niewielkiej miejscowości, jej mieszkańcy okazali się ludźmi ubogimi, ale bardzo życzliwymi. Mówiono im, że w obozie osadzono kryminalistów z zagranicy, którzy teraz pracują przy wyrębie lasu. Od naszych kobiet dopiero dowiedzieli się prawdy. Udało się u nich wymienić ubrania na żywność – trochę ziemniaków, zboże, mąkę i cebulę. Po przenocowaniu w osadzie, obładowane do granic wytrzymałości kobiety ruszyły w drogę powrotną. Miejscowi wskazali im skróty, które znacznie ułatwiły wędrówkę. pod wieczór, zmęczone i zupełnie wyczerpane, ale zadowolone ze zdobytych zapasów żywności, kobiety wróciły do naszych baraków. Na szczęście nikt nie doniósł do władz obozowych, kara bowiem na pewno byłaby bardzo surowa. Ci, którzy pracowali przy wyrębie lasu mogli się w końcu posilić nieco lepiej. Cenna była zwłaszcza cebula, która bardzo pomagała zapobiegać „kurzej ślepocie” i szkorbutowi. Takie wędrówki prze tajgę w celu zdobycia żywności powtarzano z mniejszym lub większym skutkiem jeszcze kilka razy w roku.

Następna zima.

Lato się powoli kończyło i dalsze wyprawy po żywność były już niemożliwe. Rok nieludzkiej pracy przy wyrębie drzew i coraz bardziej uboga w niezbędne składniki żywność, przynosiła śmiertelne żniwo wśród zesłańców. Stale powiększało się cmentarzysko narodu polskiego. Z dnia na dzień przybywało w tajdze brzozowych krzyży.
Brat, siostra i mama z małymi dziećmi jakoś wytrzymywali te trudy. Natomiast tato i druga siostra czuli się coraz gorzej. ojciec musiał pracować, ale siostra nie wstawała już prawie z pryczy. Lekarz pojawiał się w obozie rzadko. Siostra czuła się coraz gorzej i po dwóch tygodniach została zabrana do szpitala, ale nie powiedziano nam gdzie. Inni chorzy leczyli się sami stosując zioła i domowe sprawdzone metody. Wszyscy tak już oswoili się ze śmiercią, że nawet rozpacz po zmarłych była mniejsza niż w normalnych warunkach. Tylko gorąca modlitwa trzymała nas przy życiu i dawała nadzieje na powrót do ojczyzny, do Polski.
Wszystkie wiadomości docierały do obozu bardzo wolno. O tym, że siostra wywieziona do szpitala zmarła, dowiedzieliśmy się dopiero trzy tygodnie po jej śmierci. Nigdy jednak nikt nie powiedział nam gdzie została pochowana.

Amnestia

Gdzieś tak na początku września 1941 roku, dowiedzieliśmy się o ataku Niemiec na swojego wcześniejszego sojusznika, czyli na Rosje. Skutkiem tej agresji było podpisanie 30 lipca w Anglii paktu między Władysławem Sikorskim, premierem rządu polskiego na uchodźctwie i ambasadorem Iwanem Majskim, reprezentującym stronę sowiecką. Na podstawie tej umowy władze rosyjskie ogłosiły amnestię dla Polaków deportowanych i osadzonych w obozach na terenie Związku Radzieckiego.
Po tych radosnych wydarzeniach brat, który w wieku poborowym wraz z innymi chętnymi do służby wyruszył na południe do miejsca formowania się armii pod dowództwem gen. Władysława Andersa. Jak ciężka była to podróż dowiedzieliśmy się dopiero znacznie później. Po dotarciu na miejsce brat przysłał nam pismo, w którym informował, że każdy, kto ma w armii członka rodziny, może się starać o wyjazd do miejscowości Jung – Jul koło Samarkandy w Uzbekistanie, gdzie grupowało się nasze wojsko. Mogliśmy wyjechać od razu, ale stan taty bardzo się pogorszył. Już nie mógł nawet wstawać z łóżka. Z chorym ojcem przenieśliśmy się do wioski, do której mama chodziła po żywność. Ta przeprowadzka była bardzo męcząca i jeszcze bardziej osłabiła tatę. Wynajęliśmy tam pokój u pewnej Rosjanki, wdowy z córką. Po jakimś czasie mama z siostrą dostały pracę przy omłotach w kołchozie. W ten sposób mogły zarobić pieniądze nie tylko na opłatę za mieszkanie, ale i na podróż na południe. Praca ta była bardzo ciężka. Omłoty odbywały się na polu pod gołym niebem, często przy braku pogody i na dużym mrozie. Ja pouczony przez siostrę rozprułem kieszeń i zawiązałem nogawkę tak, że mogłem tam po garści wrzucać zboże. Jak nazbierało się go już dużo to uciekałem do domu i tam je wysypywałem. Ponieważ do miejsca gdzie mieszkaliśmy było daleko, to mogłem tak zrobić tylko raz dziennie. Po kilku dniach nazbierała się spora ilość tego zboża. Po wysuszeniu na kuchennym blacie zostało ono później zmielone na mąkę.

Boże Narodzenie 1941 rok

Nadeszły święta. Mama z siostrą zrobiły pierogi a zakwaszony żur służył do popicia. Zdobyte od Rosjanek masło służyło na okrasę tego naszego jadła. W wigilię zasiedliśmy do zbitego z desek stołu, który przykryty był starym, ale jeszcze białym prześcieradłem. Każdy miał w swojej misie coś do jedzenia. Tato ostatnim wysiłkiem, przy pomocy mamy usiadł na łóżku i po cichu odmówił modlitwę. Potem wziął do ręki kawałek chleba i podzielił się nim ze wszystkimi jak opłatkiem. Płacząc zaśpiewaliśmy kolędę. Nawet tego jedzenia z żalu nie można było przełknąć. Tato położył się po tym wysiłku i już nic nie jadł. Jeszcze trochę pokolędowaliśmy i tak w smutku minął nam wieczór wigilijny. Następne dni świąt też były takie ciężkie i jakże inne od tych przeżywanych w Polsce.

Śmierć i pogrzeb ojca

Praca w kołchozie przy omłotach skończyła się po Bożym Narodzeniu. Siostra przeniosła się do pracy w kołchozowej stajni a mama musiała zajmować się bardzo już chorym ojcem. Wezwano do niego lekarkę, ale przyjechała ona dopiero po dwóch dniach. Po zbadaniu taty powiedziała, że to są jego ostatnie chwile życia i nie może mu już pomóc. I tak się stało. Ojciec zmarł następnego dnia rano. Umierał bardzo przytomnie. Przed śmiercią zebraliśmy się jego łóżku a on robił swój rachunek sumienia. Każdego z nas przepraszał za wszystko, co komuś zrobił. Przekonaliśmy się wtedy, że ten jak nam się wydawało nerwowy w swym życiu człowiek, tak bardzo nas kochał. Trzymając nas za ręce spokojnie usnął na wieczność. Odeszła jeszcze jedna kochana osoba. Zapłakani pomodliliśmy się i zapaliliśmy gromnicę. Nie było księdza, ale ja wierzę, że jest zbawiony.
Mama udała się do władz kołchozu i uprosiła, by zbito dla ojca skrzynię z desek, która posłużyła mu za trumnę. Przydzielono nam też woźnicę z koniem i saniami abyśmy mogli zawieźć zmarłego na cmentarz. Miejsce pochówku znajdowało się na niewielkim wzgórzu odległym o jakieś dwa kilometry od naszej miejscowości. Po odprawieniu modlitw, ułożyliśmy trumnę na saniach i ruszyliśmy w drogę. Najmłodsza siostra została w domu z córką Rosjanki, u której mieszkaliśmy. Wszyscy uczestniczący w pogrzebie szli przodem i udeptywali śnieg, tak by koń mógł przejechać. l tak powoli, krok za krokiem sanie z ciałem ojca posuwały się naprzód. Droga wiodła pod górę i co chwilę musieliśmy zatrzymywać się na odpoczynek. Ja szedłem za saniami. Po dotarciu na miejsce, woźnica, który był równocześnie grabarzem oświadczył, że nie ma możliwości wykopania grobu i albo zostawimy trumnę w śniegu do wiosny albo zgodzimy się by pochowano ojca we wspólnej mogile z kobietą, którą pochowano dwa dni wcześniej. jej grób kopano przez trzy dni. Mama zgodziła się na tą drugą propozycję. Odkopano więc jeszcze nie zamarznięty grób, ułożono trumnę ojca na trumnie zmarłej niedawno kobiety i ponownie przysypano wszystko ziemią i śniegiem. Po modlitwach, przy bardzo silnym mrozie, zeszliśmy ze wzgórza cmentarnego.
Tak odszedł dobry i prawy człowiek, który ciężko pracował przez całe życie. Był dla nas wzorem a teraz przyszło mu spocząć we wspólnej mogile gdzieś daleko od ojczyzny.

Przygotowania do wyjazdu.

Jak już wcześniej pisałem dostaliśmy od brata pismo o możliwości wyjazdu na południe. Należało się tylko zgłosić do komendanta NKWD. Już wcześniej jednak wiedzieliśmy, że wszyscy Polacy po podpisaniu traktatu Majski – Sikorski zostali objęci amnestią. Po otrzymaniu dokumentów mogliśmy poruszać się po całej Rosji. Wcześniej taki dokument, nazywany „udostowierienie” dostał już brat wyjeżdżając do armii Andersa.
Mama zaraz po śmierci ojca zaczęła czynić przygotowania do tej dalekiej i nieznanej podróży. Gromadziła więc żywność, odzież i wszystko co w drodze mogło nam się przydać. Siostra natomiast pracując do końca w kołchozie zarabiała ruble, które też były nam bardzo potrzebne. Po ustaleniu którędy najbliżej będziemy się mogli dostać do stacji kolejowej, razem z trzema innymi rodzinami ruszyliśmy w drogę. Tak się złożyło, że było to 10 lutego 1942 roku, czyli w drugą rocznicę wywózki. Od „naszej” Rosjanki dostaliśmy na drogę sanie. Gdy się żegnaliśmy w jej oczach pojawiły się łzy. Ona nie wierzyła, że uda nam się dotrzeć tam, gdzie zamierzaliśmy.
Sanki, na których z różnymi tobołkami jechała moja czteroletnia siostra ciągnęliśmy na zmianę. Późno w nocy dotarliśmy do pierwszej miejscowości. Ze znalezieniem noclegu były duże trudności. Dawaliśmy co tylko mogliśmy by się zagrzać, zjeść coś ciepłego i odpocząć. W końcu udało nam się znaleźć noclegi w dwóch domach. Okazało się, że w jednym z nich mieszkali potomkowie Polaków.
Następnego dnia wyruszyliśmy bardzo wcześnie, bowiem do następnej miejscowości było jeszcze dalej niż poprzedniego dnia a mróz nie folgował. Po wielu trudnościach dotarliśmy na miejsce. Rano dowiedzieliśmy się, że z tej wioski do miasta, w którym jest stacja kolejowa jeżdżą samochody po towar. Jeden z kierowców po swoistym opłaceniu zgodził się nas tam zawieźć. Była to odległość około 200 km. I tak cztery nasze rodziny, pomniejszona o jedną starszą osobę, która nie wytrzymała trudów podróży i zmarła, załadowały się na stary, sfatygowany samochód i wyruszyły w dalszą drogę. Podróż trwająca kilka godzin była bardzo ciężka, gdyż mróz mocno dawał się we znaki. Na szczęście nasz kierowca, który na początku wydawał się bardzo nieustępliwy, okazał się dobrym i uczynnym człowiekiem. Gdy tylko mijaliśmy jakąś osadę zatrzymywał się i prosił swoich ziomków o ,,kipiatok”. Nawet za chleb i wrzątek płacił swoimi pieniędzmi. Okazał też serce mojej mamie i małej siostrze i wysłał swojego pomocnika do nas pod plandekę, a je wziął do kabiny. Zwykli Rosjanie często okazywali nam współczucie i duże wsparcie.
Po dotarciu na dworzec kolejowy dowiedzieliśmy się, że pociąg, którym moglibyśmy pojechać będzie dopiero za dwa dni i są duże trudności z kupieniem na niego biletów. Na szczęście nasz kierowca znowu okazał się pomocny i nie tylko załatwił te bilety, ale jeszcze dołożył nam trochę rubli, z tych, które wcześniej wziął od nas za przejazd. Ulokowaliśmy się na dworcu kolejowym, choć budynek ten z trudem można było tak nazwać. Szyby miał powybijane, więc było zimno a piecyk stał tylko w jednym małym pomieszczeniu, więc chodziliśmy tam się ogrzać. Przy ogniu mama mogła w końcu roztopić mleko, które wiozła ze sobą w bańce i które przez całą drogę było zamarznięte. To mleko dostaliśmy też od naszej Rosjanki. w końcu dzieci mogły się napić czegoś ciepłego i pożywnego.
Na dworze zaczęło przybywać coraz więcej zesłańców tak, że zaczęliśmy się obawiać czy uda nam się wsiąść do pociągu nawet mimo tego, że mieliśmy już wykupione bilety. Nadszedł dzień przyjazdu pociągu. Na szczęście udało nam się do niego wsiąść jako jednym z pierwszych podróżnych. Wagony były bardzo przepełnione tak, że dużo ludzi zostało na peronie. Pociąg zatrzymywał się na stacjach, ale też często stał w pustym polu. Wtedy każdy starał się załatwić swoje potrzeby fizjologiczne. Było to o tyle niebezpieczne, że jeśli ktoś odszedł zbyt daleko i nie zdążył wrócić to po prostu zostawał. Tak się zdarzyło z pewną starszą kobietą, która podróżowała z zaprzyjaźnioną z nami rodziną. Nie wiadomo co się z nią później stało.
Głód coraz bardziej zaczął nam dokuczać. Kupienie żywności na stacjach, na których się zatrzymywaliśmy było niemożliwe. Kolejarze też nie chcieli nic wymieniać na żywność, bo już od dawna zaopatrywali się oni w różne towary od podróżujących zesłańców. Dopiero w Taszkiencie udało nam się wymienić parę naszych rzeczy na jedzenie. Stało się to w sama porę, bo żywność już nam się zupełnie skończyła i przeszukiwanie zakamarków w naszych tobołkach nic już nie dawało. Za kilka naszych zniszczonych ubrań siostra dostała parę placków owsianych. Miało to nam wystarczyć na kilka następnych dni, bo tyle jeszcze zostało do celu naszej podróży, czyli miejsca gdzie utworzony został obóz zbiorczy dla powstającej armii generała Andersa. Dotarliśmy tam na początku marca. Tu od razu zaopiekowało się nami wojsko. Zostaliśmy zakwaterowani w dużej sali i tam oczekiwaliśmy na dalszą podróż. Tu spotkaliśmy się z bratem, który już umundurowany od dawna wypytywał o nas i wyczekiwał naszego przyjazdu. Och, co to była za radość. Brat zaraz pobiegł do swojej obozowej kuchni i przyniósł nam w menażce coś do jedzenia a dla mnie i dla małej siostry dodatkowo kilka kostek cukru. Opowieściom w tym dniu nie było końca. Wszyscy byliśmy bardzo szczęśliwi. Brat pokazał mi drogę do obozu wojskowego i kazał codziennie przychodzić tam z bańką po gorącą zupę. Nareszcie nie byliśmy głodni. Niestety każdy chciał się najeść do syta, dlatego rosła liczba zachorowań na różne dolegliwości żołądkowe. pojawił się też w obozie tyfus, czerwonka i inne choroby zakaźne. Naszą rodzinę pan Bóg chronił, więc nie zachorowaliśmy na nic poważnego i przeżyliśmy. Tam daleko w tajdze zostali jednak tata i siostra i to była dla nas ogromna strata, której nie mogliśmy przeboleć.
Po tygodniu poznałem nowych kolegów, z którymi chodziłem po miasteczku, na bazar czy po zupę do jednostki wojskowej. Pewnego razu jeden z moich starszych kolegów powiedział, nam jak można na targu zdobyć trochę owoców. Jego plan poległa na tym, że jeden z nas zabierze handlującemu Uzbekowi czapkę a gdy ten pobiegnie by ją odzyskać inni zgarną z jego straganu owoce. Koledzy tak zrobili, ale ja spanikowałem i nie wziąłem w tym udziału. Po tym zdarzeniu Uzbecy byli do nas uprzedzeni i nie chcieli polskim dzieciom nic sprzedawać.

Cud pierwszy

Mijały kolejne dni. Część żołnierzy już się ewakuowała do portowego miasta Krasnowodsk. Rodziny, które miały kogoś w wojsku wraz z dziećmi z sierocińca czekały na pociąg. Miał on nas zabrać z obozu pierwszym transportem. Cały czas kontrolę nad nami sprawowało NKWD. W nocy z 18 na 19 marca do pomieszczenia gdzie spaliśmy wszedł enkawudzista z żołnierzami rosyjskimi i oznajmił nam, że wagony są już podstawione, wszyscy mamy załadować się na ryksze ciągnięte przez wielbłądy i zostaniemy zawiezieni na stację. Nikt nie przypuszczał, że to był podstęp. Czym prędzej zaczęliśmy się pakować na te ryksze ale zamiast na dworzec zawieziono nas za miasto, gdzie stały już podstawione samochody ciężarowe obstawione przez rosyjskich żołnierzy. Powiedziano nam, że nie pojedziemy pociągiem tylko samochodami i kazano szybko zajmować miejsce na ciężarówkach. W każdym samochodzie był jeden żołnierz z karabinem. Odjechaliśmy w nieznane. Nic nie było widać, dopiero rano powiedziano nam, że nie jedziemy do portu w Krasnowodsku tylko wiozą nas daleko w step do kołchozu. Wszyscy zaczęli płakać i modlić się do św. Józefa bo był to dzień tego patrona. Na żadne pytania enkawudzista nam nie chciał odpowiedzieć i brutalnie nas uciszał. Wczesnym popołudniem dotarliśmy do wezbranej rzeki, mieliśmy pokonać w bród. Stan wody był tak wysoki, że o przeprawie nie było mowy. Pilnujący nas enkawudzista pojechał do najbliższego kołchozu żebyśmy mogli tam pozostać dopóki woda nie opadnie. Władze kołchozu nie zgodziły się na zapewnienie nam noclegu i wyżywienia bo było nas kilkadziesiąt osób. Rosyjski oficer pojechał jeszcze dalej, lecz nigdzie nie zaoferowano pomocy. Dopiero nasz protest, że nie mamy co jeść a pewnie też i żarliwa modlitwa sprawiły, że enkawudzista widząc beznadziejność tej sytuacji zarządził powrót do naszego obozu. Wszyscy uznali to za cud i wstawiennictwo św. Józefa. Do obozu wróciliśmy już późno w nocy. Wszyscy byli okropnie zmęczeni i głodni, więc natychmiast zasnęliśmy.
Rano okazało się, że nasz enkawudzista i rosyjscy żołnierze gdzieś zniknęli. Obudziło nas polskie wojsko. Nikt w obozie nie wiedział, co się wydarzyło. Powiedziano nam, że podczas, gdy my tu śpimy to na stacji czekają na nas wagony, które maja nas zabrać w dalszą podróż. Przekonaliśmy się, że Moskale jeszcze w ostatniej chwili nie chcieli dopuścić do naszego wyjazdu.

Krasnowodsk

Do podstawionych wagonów przy pomocy naszego wojska i w asyście rosyjskich obserwatorów najpierw wsiadały dzieci z sierocińca, a następnie matki z dziećmi, ja wsiadłem razem z sierocińcem. Nikt, kto nie miał członka rodziny w wojsku nie mógł jechać tym pociągiem. Były przypadki, że komuś udało się przekupić moskali i został wpisany na dodatkową listę, lecz to były wyjątki. Reszta zesłańców czekała na inną okazję. My wyjeżdżaliśmy jako pierwsi. Żal nam było tych, którzy musieli zostać. Byli oni rozwożeni do różnych uzbeckich kołchozów i tam czekali na swoją szansę.
Następnego dnia dojechaliśmy do portowego miasta Krasnowodsk. Na podróż dostaliśmy suchy prowiant. Przestrzegano nas abyśmy bardzo uważali, by nikt nie zachorował , bo pobyt w rosyjskim szpitalu przekreśli możliwość wyjazdu z armią Andersa. Po przybyciu na miejsce z zachwytem wpatrywaliśmy się w olbrzymie statki stojące przy nabrzeżu, na które dźwigi portowe załadowywały różne towary. Ich ogrom budził w nas podziw, a nie wiedzieliśmy wtedy, że nie takie kolosy przyjdzie nam jeszcze oglądać. Woda w basenie portowym lśniła od rozlanego oleju a w powietrzu unosił się zapach ropy naftowej.
Nazajutrz kazano nam zostawić na specjalnie wyznaczonym placu wszystkie zbędne rzeczy, tak, by nie obciążać niepotrzebnie statku, którym mieliśmy płynąć. Z jednej strony żal nam było tych resztek naszych rzeczy, ale z drugiej cieszyliśmy się, że razem z pozostawionymi ubraniami zostają też i wszy. Patrząc na te zwały szmat miało się wrażenie, że same się one poruszają. Po krótkiej kontroli byliśmy wyczytywani po nazwiskach i kolejno wsiadaliśmy na rozładowany wcześniej statek towarowy. Patrząc z boku nie mogliśmy uwierzyć, że wszyscy się na niego zmieszczą. Udało się, ale statek był załadowany do granic możliwości. Każdy szukał sobie odrobiny miejsca gdzie można by było usiąść, więc na początku było spore zamieszanie. Potem wszystko się unormowało. Po paru godzinach statek odpłynął. Pozostawiliśmy za sobą straszliwy kraj z tysiącami mogił – jednym słowem ,,piekło na ziemi”.

Ziemia obiecana

Po dwóch czy trzech dniach podróży mogliśmy w końcu opuścić statek. Czas był już najwyższy, bo fetor na nim stawał się nie do zniesienia. Tysiące ludzi, często z biegunką lub innymi problemami żołądkowymi, choroba morska, wszystko to sprawiało, że okropny, duszący zapach dawał się już wszystkim we znaki. Dopiero po zejściu na ląd w Pachlewi i kąpieli w wodach Morza Kaspijskiego wszyscy doprowadzili się do względnej czystości.
Rozlokowano nas na plaży w szałasach skleconych z mat. Dopiero w czasie kąpieli można było dostrzec jak wszyscy są okropnie wychudzeni. Wyglądaliśmy jak szkielety obleczone skórą. Najgorzej prezentowały się dzieci i to wśród nich śmierć zbierała największe żniwo. Na szczęście tu zostaliśmy w końcu objęci opieką lekarską i zaczęto nas lepiej odżywiać. Mogliśmy odpocząć i podziękować w myślach Bogu, że udało się gen. Sikorskiemu doprowadzić do naszego uwolnienia i wyprowadzenia z Rosji do Persji. Trudno było nam uwierzyć, że nie ma już nad nami sowieckiej władzy i że jesteśmy wolni.
Po kilkunastodniowym pobycie oznajmiono nam, że wyjeżdżamy do Teheranu. Już nazajutrz podstawiono nam na teren zakwaterowania lekkie ciężarowe samochody. Cała ich długa kolumna stała wzdłuż drogi. Wsiadaliśmy już na nie razem z mamą i siostrami. Dość długo trwało zanim wszyscy zapakowali się do aut. Cały czas ostrzegano nas abyśmy w czasie podróży siedzieli ostrożnie na ławkach i nie przemieszczali się, bo droga jest bardzo niebezpieczna. W końcu tymi małymi ciężarówkami kierowanymi przez perskich szoferów ruszyliśmy do następnego miejsca naszej tułaczki.
Początkowo jechaliśmy zalesioną, wyboistą drogą, ale z czasem teren zaczął wznosić się coraz wyżej. Drzewa się przerzedzały a dookoła pojawiały się góry, które sprawiały wrażenie nie do przebycia. Trasa, którą jechaliśmy wykuta była w skale i służyła już starożytnym kupcom do transportu swoich towarów z północy na południe Azji. Droga była coraz bardziej niebezpieczna, mimo, że kierowcy naszych ciężarówek pokonywali ją z dużą ostrożnością. Teraz dopiero zrozumieliśmy dlaczego tak nas ostrzegano na początku podróży. Gdy patrzyliśmy z jednej strony samochodu widać było tylko skałę, która nie miała końca, z drugiej zaś rozciągało się strome urwisko. Na dnie tej przepaści płynęła rzeka, wyglądająca z tej wysokości jak mała wstążeczka. Wszyscy podziwialiśmy naszych kierowców pewnie pokonujących tą drogę, z jak nam mówiono około dwoma tysiącami zakrętów. Podróż trwała przez cały dzień. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się by wszyscy mogli odpocząć i posilić się trochę. Na każdym postoju ponawiano ostrzeżenia aby zachowywać spokój bo większy ruch na ciężarówkach przy tak wąskiej drodze mógł doprowadzić do wypadku. Jazda w tych warunkach bardzo denerwowała, szczególnie dorosłych. Trudno było przewidzieć co będzie za następnym zakrętem. Czy jest tam kolejne niebezpieczne miejsce? Czy są kolejne wyboje? Dzieci nie zdawały sobie sprawy z tragedii jaka może się w każdej chwili wydarzyć i z otwartymi ustami oglądały coraz to nowe widoki oraz przepiękne krajobrazy.
Kurz unoszący się spod kół był bardzo dokuczliwy i trudno było go znieść. Utrudniał widoczność i jazdę kierowcom, co jeszcze bardziej narażało nas na niebezpieczeństwo. Pył wciskał się wszędzie: do ust, do nosa, do uszu. Każdy więc czym tylko mógł zasłaniał sobie twarz.
Powoli znikały przepiękne widoki. pod wieczór droga zaczęła opadać i wjechaliśmy na płaskie tereny. Dorośli odetchnęli więc z ulgą. Nasza podróż dobiegała końca. Przed nami rozpościerało się ogromne miasto, z wystającymi w górę wieżyczkami minaretów. Był to Teheran. Tu zarządzono postój. Dostaliśmy gorący posiłek i w końcu po trudach podróży czekał na nas wygodny nocleg.
Teheran
Widok tego miasta nas oszołomił. Zachwycał nas jego ogrom, ilość przepięknych budowli i wszechobecna zieleń. Rozlokowano nas w centrum, w pierwszym obozie. Sierociniec umieszczono w jednej z kamienic, natomiast rodziny w drugiej. Pierwszy dzień pobytu był dniem higieny. Wszystkie nasze rzeczy zostały spalone, a po kąpieli i odwszawianiu każdy otrzymał bieliznę i ubranie. To właśnie wszawica powodowała bowiem epidemię tyfusu. Umierało z tego powodu bardzo dużo nowoprzybyłych Polaków. Szpitale w mieście były przepełnione, więc w namiotach utworzono lazaret polowy i tam umieszczono wszystkich chorych.
Dzieci i młodzież po kilku dniach objęto nauczaniem. podjęli się tego nauczyciele wywodzący się z zesłańców. Księża i katecheci przystąpili natomiast do przygotowywania nas do pierwszej komunii świętej. Czas naglił, bo wiadomo było, że nasz pobyt w Teheranie nie potrwa długo. Nasza mama nieustannie poszukiwała najstarszego syna, który powinien przybyć tu przed nami razem z oddziałami wojska. w końcu któregoś dnia otrzymaliśmy od dowództwa pismo o bardzo bolesnej treści. Informowano w nim, że Stanisław Klepacki zmarł na tyfus w szpitalu wojskowym i został pochowany na cmentarzu w Teheranie. Jego choroba bardzo szybko postępowała. Wycieńczony organizm nie mógł sobie z nią poradzić i lekarze nie mogli mu pomóc. Odszedł od nas ukochany syn i brat, dzięki, któremu mogliśmy opuścić to „imperium zła”. Pan Bóg pozwolił mu dowieść i nas do Teheranu i powołał go do wieczności.
Nadszedł czas obowiązków. Starsi podejmowali różne prace w obozie. Mama pomagała w obozowej kuchni a w tym czasie moja mała siostra przebywała pod opieką w sierocińcu. Starsza siostra znalazła zatrudnienie w szpitalu a ja uczyłem się w szkole pisania i czytania w języku polskim, ponieważ w Rosji uczono nas tylko po rosyjsku. Przechodziłem też na religii przyspieszony kurs przygotowania do sakramentu komunii św. Czas wolny, którego miałem dużo spędzałem z kolegami na zwiedzaniu miasta. Jego przepych i bogactwo nas zachwycało. Z zapartym tchem oglądaliśmy witryny sklepów, na których w słońcu lśniły ozdoby ze złota, srebra, kryształy i przeróżne kosztowności. Wszystko mogliśmy z bliska podziwiać. Mając jakieś drobne pieniądze mogliśmy sobie czasem pozwolić na zakup słodyczy czy owoców. Z moimi trzema kolegami chodziliśmy coraz głębiej w miasto i oglądaliśmy na wystawach nowe, niezwykłe rzeczy. Były też w Teheranie dzielnice nędzy, ale do nich nie chodziliśmy bo było tam zbyt niebezpiecznie. Zdarzało się czasem, Ze podczas jakiegoś niepokoju spowodowanego wojennym zamieszaniem, wszystkie towary z witryn były chowane i dopiero po dwóch czy trzech dniach pojawiały się ponownie. Te zdarzenia chłonęliśmy z ciekawością swoimi dziecięcymi zmysłami.
Do Polski powróciliśmy 10 lutego 1946 roku.

Podobne wpisy

Click to listen highlighted text!