Moja rodzina wie co to okupacja sowiecka. Na Kresach Wschodnich po wybuchu II wojny światowej zapanował szczególnie ostry terror, który można porównać do holokaustu i czystek etnicznych. Od miejscowości Bachów, Kupna, Tarnawce, Prałkowce, Przemyśl, Hermanowice i dalej na wschód setki rodzin przezywały swoją rodzinną tragedię.
Największy wymiar tej tragedii miał miejsce zimą, w mroźną noc 10 lutego 1940 roku, która pozostała w mojej pamięci. Około 4 rano uzbrojeni w karabiny funkcjonariusze NKWD pod osłoną wtargnęli nocy do mojego rodzinnego domu. Dali nam niewiele czasu, tyle by zabrać tylko to, co w zasięgu ręku. Zdążyliśmy wziąć trochę chleba, kilka ubrań, pierzyny. Był płacz, ból i niepewność tego, co dalej będzie się działo i gdzie nas zabiorą. Wsadzili nas na sanie, które stały koło domu i w tę mroźną noc wywieźli z rodzinnej wsi Bachów. Z tej wsi były jeszcze rodziny Stadników, Szczepanowiczów, Sapów; rodzina Majewskich: Stefan i Zofia Majewska z dziećmi: Weroniką, Mieczysławem, Józefem; rodzina Barczaków, Lekkich, rodzina Wysoczańskich: Franciszek, Zofia i Marysia; rodzina Królów: Mieczysław, Gienek i Bronisława; Józefa Bucik; rodzina Burdziaków. Nasza rodzina, czyli rodzina Chromiaków, liczyła wówczas 9 osób. Byli to: babcia Teresa (1865) moi rodzice: Jakub (1912) i Cecylia (1911), moi wujkowie ze strony taty; Jan (1917), Józef (1921) i Stanisław (1923); moje rodzeństwo: Mieczysław (1934) i Irena (1939) oraz ja Janina (1936). Wszystkich nas zawieźli do Przemyśla i na Bakończycach wsadzili do wagonów towarowych, tzw. bydlęcych. Umieszczano w nich po 40 osób. Moja Mama w tym czasie miała przy sobie troje dzieci: Mietek 6 lat, Janina 4 lata i Irena 4,5 miesiąca. Wagon zamknęli od zewnątrz a przy wagonach postawili sołdatów. W wagonie był żelazny piecyk, który służył do ogrzewania. Jak pociąg się zatrzymywał to dawano wiadro węgla i jakąś zupę. Okna były zakratowane. Było tak zimno, że dużo zamarzło dzieci i starszych ludzi. Na postojach sprawdzano czy są zmarłe osoby. Ci co umarli podczas podróży byli wyrzucani z wagonów na śnieg. Tak było na każdym postoju. Bałam się, ze i ja umrę i tak mnie wyrzucą. Jak ktoś chciał pić to zrywał sople lodu zwisające z dachu, topił je na piecyku i tak gasił pragnienie. Nie mieliśmy ubikacji. Swoje potrzeby fizjologiczne musieliśmy załatwiać do wiadra. Opróżniane było na postojach. Przy tak dużej ilości ludzi jedno wiadro to było za mało. Panował smród i zaduch. Mężczyźni zrobili w rogu wagonu dziurę, przez którą wlatywało świeże ale i zarazem mroźne powietrze i która służyła także za toaletę. W okrutnych i nieludzkich warunkach spędziliśmy ponad 4 tygodnie.
Pociąg zatrzymał się na stacji Ural Nieft w mołotowskiej obłasti. Tam nas załadowano na sanie i zawieziono do pos. Kriwoje rej. wierchnie-gorodkowski, obł. Mołotowska niedaleko dużego miasta Mołotow obecnie Perm nad rzeką Czusowaja. Zakwaterowali nas w barakach, w których mieliśmy mieszkać. Ściany były zrobione z pojedynczych belek a na środku stał żelazny piecyk. Prycze do spania były zbite z desek 1,5 metra nad ziemią. Wchodziło się na nie po drabinie. Najgorsze były wszy i pluskwy., które bezlitośnie gryzły. Kiedy padał deszcz, my dzieci siedzieliśmy pod stołem, ponieważ w naszym baraku przeciekał dach.
W miejscowości Kriwoje z głodu umarła moja babcia Teresa i wujek Józek, który wówczas miał 20 lat. Przed śmiercią wujek Józek poszedł do naszej znajomej, pani Józefy Bucik, usiadł u niej na pniu i powiedział, ze łzami w oczach, będzie umierał. Po tych słowach osunął się na ziemie i zmarł. Babcia i wujek zostali pochowani w tajdze na Uralu. Młodsza siostra Irena z niedożywienia dostała rozmiękczenia kości i przez to nie siedziała i nie chodziła. Cały czas leżała.
Podczas pobytu w tej miejscowości kobiety pracowały przy wyrębie tajgi. Tam pracowały: Moja mama – Cecylia Chromiak, Zofia, Maria i Weronika z Majewskich; Zofia i Marysia z Wysoczańskich; Józefa Bucik i inne kobiety. Wśród dzieci byłam ja i Bronisława Król. Żeby dać dzieciom mleka, mama chodziła nosić wodę do naczelnika kołchozu. Często też chodziła nawet trzy wiorsty za kwaterką mleka.
W 1942 roku powiedziano nam, że możemy wracać do Polski. Część ludzi została tam mieszkać a część wyjechała. Bardzo cieszyłam się z tego, że wrócimy do domu. Jednak szybko zrozumiałam, ze to były tylko słowa. Przejechaliśmy Baszkirię i w Tatarstanie zatrzymano nas. Był to aksubajewski rejon, miejscowość Stara Ruska Kieremet (Staraya Kieremet), 8 km od Aksubajewa. Warunki tam panujące nie były lepsze. W tym czasie wszyscy mężczyźni zostali wysłani na front. Po utworzeniu Armii Kościuszkowskiej mój tata Jakub i jego brat Jan zostali wcieleni do wojska. Mój tato Jakub służył w Armii Kościuszkowskiej, brał udział w walkach pod Lenino. Dostał się do obozu jenieckiego, gdzie się rozchorował na mało znaną chorobę. Niemiecki lekarz z obozu jenieckiego wyleczył tatę. Wrócił do nas gdzieś we wrześniu 1946 roku. Wujek Jan (1917) z Armii Kościuszkowskiej trafił do brytyjskich sił zbrojnych. Po wojnie pozostał w Anglii, tam zmarł i został pochowany.
W miejscowości miejscowość Stara Ruska Kieremet przebywaliśmy do 1946 roku. W dalszym ciągu panował głód i zimno. Wszyscy musieli pracować. Dzieci od 7 roku życia pracowały przy pasieniu świń, krów i przy sortowaniu zboża. Każdy chciał dostać więcej chleba. Zasada była jedna: „kto nie rabotajet, tot nie jest” co znaczy „kto nie pracuje ten nie je”. Pamiętam, że jakieś zwierzę zdechło, chyba koń, i zostało zakopane. Pilnowali by nikt nie odkopał. Po jakimś czasie kobiety – matki odkopywały go, myły, obgotowywały i się jadło. Często było to mięso już podjedzone przez robaki. Śmierdziało, ale dzięki temu dzieci miały co jeść. W Aksubajewie podobnie jak i w Kriwoi wszy i pluskwy były równie dotkliwe jak ciężka praca. Mróz dochodził do – 40 o a my nie mieliśmy ciepłych ubrań.
Później moja mama dostała trochę lepszą pracę, bo wydawała ze spichlerza zboże dla wozaków.. Gdy chciała ugotować nam zupę, musiała utłuc w moździerzu trochę pszenicy, czasem pokroiła drobniutko jednego ziemniaka, by było dużo a skórkę z chleba przypalała na kuchni. Wszystko do wrzucała do zupy i tak jedliśmy. Jednego razu poszłam do mamy do spichlerza i tam mama nasypała mi trochę zboża do walonek. Zauważył to strażnik i gdy miałam już wychodzić, to podszedł do mnie i kolbą karabinu uderzył mnie bardzo mocno aż straciłam przytomność. Gdy się ocknęłam bardzo mnie bolał prawy bark i nie mogłam ręką ruszać. Długo mnie to bolało. Po wielu latach okazało się, że wtedy złamał i bark. Pamiętam jak pewnego dnia chciałam zjeść trochę chleba, miałam wtedy 7 lat, musiałam iść do kołchozu plewić grządki. Za to dostawałam porcję chleba na wpół surowego zrobionego z plew, trocin i razowej mąki. Dla pracujących dorosłych osób racja dzienna wynosiła 50 dkg a dla pracujących dzieci 20 dkg. Tym, którzy pracowali przy wyrębie lasu przywożono zupę z brukwi albo kapusty i podawali to na korze z drzewa.
Mama dostała kozę, która później mieszkała razem z nami w naszym baraku. Dzięki niej było nam trochę cieplej i mieliśmy mleko. Razem z nami mieszkał też jeden stary dziadek, którego trzech synów walczyło na froncie. On się nami opiekował, dzięki czemu mama mogła chodzić do pracy, bo siostra Irena bardzo chorowała. Pamiętam, że dał mamie kożuch z syberyjskich kóz, którym później nas okrywała. Było nam pod nim bardzo ciepło.
W pierwszych momentach naszej zsyłki i pobytu w Starej Ruskiej Kieremeti ludność tubylcza uznawała nas za szpiegów. Dopiero później mieszkańcy przekonali się, że my Polacy nic takiego nie robimy i nie stanowimy dla nich zagrożenia. Pomagali nam w przeżyciu.
W Starej Ruskiej Kieremeti umarł mój braciszek, Mieczysław Chromiak, który zachorował na zapalenie płuc mając 9 lat. Przed śmiercią bardzo prosił mamę o jajo do zjedzenia. Mama przeszła około 15 km po wszystkich sowchozach i nie kupiła tego jajka. Kiedy wróciła brat już nie żył. Został pochowany w Łaszewce, aksubajewski rejon. Pamiętam, że bardzo za nim płakałam. Chciałam, żeby się obudził, nie mogłam zrozumieć, że go już nie zobaczę. Z niedożywienia dużo ludzi dostawało „kurzej ślepoty” i chorowali. Latem wracali trochę do zdrowia, gdy las obfitował w borówki, jagody lub jeżyny.
Wiosna 1946 roku
Była wiosna 1946 roku. Oznajmiono nam, ze może wrócić do Polski. Wrócić mogły tylko te rodziny, które nie przyjęły obywatelstwa radzieckiego. Gdzieś w marcu, w miejscowości Nurłaty wsadzili nas do tych okropnych wagonów towarowych, ale już bez zamknięcia i wyruszyliśmy do Polski. Dotarliśmy do Lublina. Kiedy zobaczyliśmy polska ziemię, wszyscy płakaliśmy z radości. Tutaj nas nakarmiono, pozwolono nam się umyć, odwszawili nas i przyodziali a stare rzeczy spalono. Zakwaterowali nas na Majdanku.. Stamtąd po kilku dniach pojechaliśmy do Przemyśla i potem do Bachowa. W naszej rodzinnej miejscowości już nic nie było. Miałam wtedy 10 lat i nie mogłam zrozumieć, co się stało z naszym domem, zwierzętami i ze wszystkim co mieliśmy. Chciało się płakać, ponieważ wszystko było spalone, rozgrabione i zniszczone.
Dramat po powrocie.
Po powrocie Taty z wojny niejednokrotnie grasujące bandy UPA przychodziły pod osłoną nocy do naszego domu. Przychodzili z karabinami żądając wydania munduru i dania żywności. Pewnego razu, gdy tato się schował, banderowiec będący w domu odbezpieczył granat i zażądał, by tato natychmiast wyszedł z ukrycia w przeciwnym razie wyjdzie i wrzuci granat do domu. Było to 5 października. Pamiętam, że postawili nas pod ścianą i wymierzyli karabiny prosto w twarz. Przeszukali cały dom, zabrali oficerki (buty) i kazali odłożyć dla nich mundur wojskowy. Innym razem pech chciał, że akurat przed napadem UPA tata przebrał się w mundur, który przywiózł ze sobą z frontu. Gdy zobaczyli go w mundurze, wściekli się, zaczęli krzyczeć i wymachiwali karabinami. Rozebrali tatę z munduru, zabrali go i wyszli. Odetchnęliśmy wszyscy z ulgą a tato poszedł się ubrać. Po około 20 minutach znowu wrócili i wpadli do domu. Znowu tatę rozebrali a ubrania zabrali. Przeszukali dom i zabrali nam jeszcze koce, które tata przywiózł z frontu, chustki mamy oraz mój szkolny chlebak, z którego wysypali na podłogę wszystkie zeszyty i książki. Wtedy rozpłakałam się i byłam okropnie zła, ale nic nie mogłam na to poradzić ponieważ byłam dzieckiem. Innym razem mój kochany dziadzio – Józef Rogosz – zabił świnię abyśmy mieli co jeść. Jednak UPA zaraz tej nocy przyszło i zabrali nam świnię i inne jedzenie. Żyliśmy w ciągłym strachu o jutro, baliśmy się cokolwiek zrobić, coś ukryć, ponieważ praktycznie każdej nocy mogliśmy spodziewać się napadu banderowców.
Mojego wujka od strony mamy – Staszka Rogosza – banderowcy złapali, gdy biegł z karabinem przywitać się z tymi, co wrócili z frontu. Miał wtedy 20 lat. Zabrali go nad San, pobili, rozebrali do kalesonów i mimo niskiej temperatury na dworze wrzucili go do rzeki.
Do dziś pamiętam ten dzień, kiedy jako czteroletnie dziecko zostałam wraz z rodziną wywieziona na Sybir. Wielu z nas nie doczekało powrotu do Ojczyzny, umierając gdzieś daleko na nieludzkiej ziemi, podobnie jak z mojej rodziny Teresa Chromiak, Mieczysław Chromiak i wiele innych osób, których nazwisk nie pamiętam.
Rok 1991
Gdy nastąpiła w 1988 roku reaktywacja Związku Sybiraków a później powołany w Jarosławiu Oddział Związku Sybiraków w Przemyślu z siedzibą w Jarosławiu wstąpiłam w jego szeregi ale też zrodziło się we mnie pragnienie aby po latach pojechać i zobaczyć miejsce, w którym straciłam dzieciństwo. Od połowy 1990 roku jeździłam do konsulatu federacji Rosyjskiej z wnioskami o wydanie mojej osobie wizy bym mogła pojechać. Trwało to do września 1991 roku. Po otrzymaniu wizy dla mnie i syna Mariana rozpoczęliśmy w październiku 1991 roku podróż w „nieznane”. Przez Moskwę i Kazań dotarliśmy wpierw do miejscowości Nurłaty a stamtąd dalej do Aksubajewa. Podróż z Nurłat do Aksubajewa odbyła się starym autobusem. W trakcie podróży widać było rozległe pustkowia a jedynie z rzadka jakieś światełko się świeciło w oddali. Osoby podróżujące okazały się bardzo życzliwe, gdy usłyszeli, że jesteśmy z Polski. Starsze osoby pamiętały, że w czasie II wojny światowej i po wojnie w tych rejonach mieszkali Polacy. Dotarliśmy po jakimś czasie do Aksubajewa, gdzie znaleźliśmy hotel robotniczy, w którym przenocowaliśmy. Muszę tu powiedzieć, że już 22 października robiło się tam dość zimno i na ulicach zalegało błoto. Noc była zimna. Gdy rano wstaliśmy okazało się, że za oknem leży około 30 centymetrów śniegu. Niestety ten śnieg uniemożliwił nam dalsze kontynuowanie podróży do odległej zaledwie 8 km Starej Ruskiej Kieremeci i cmentarza Łaszewka na, którym został pochowany mój brat. Choć pobyt był bardzo krótki to jednak ze strony tamtejszego społeczeństwa otrzymaliśmy bardzo dużo życzliwych słów i pomoc. Niestety z powodu opadów śniegu zmuszeni byliśmy wyjechać z Aksubajewa, bo pozostanie w nim w sytuacji padającego śniegu było bardzo ryzykowne o czym mówili nam mieszkańcy. Kupiliśmy bilety na autobus na godzinę 13.00 lecz w trakcie zakupu okazało się, że jeszcze nie przyjechał autobus z godziny 8.00. Z ogromną pomocą przyszedł tu Naczelnik Gminy, który bezinteresownie – po rozmowie z nami – użyczył samochodu terenowego i mogliśmy wyruszyć w drogę powrotną do miejscowości Nurłaty. Z Nurłat pociągiem dojechaliśmy do Ulianowska położonego nad rzeką Wołga i następnego dnia samolotem polecieliśmy do Odessy oddalonej o 1250 km. Moja mama Cecylia jeszcze po upadku komunizmu w Polsce bardzo bała się wsiąść do pociągu, bo miała wrażenie, że wywiozą ją na Sybir. Dlatego o mojej podróży na Sybir dowiedziała się dopiero po naszym powrocie.
Z tej podróży pozostał dokument – Архивная справка – wydany w dniu 23 października 1991 r. przez tamtejszy urząd informująca o naszym pobycie i rodziny Busztów jako osób ewakuowanych z Polski w latach 1940 – 1946 roku.