Urodziłam się 7 stycznia 1930 roku w Kupiatyczach k/Przemyśla. 10 lutego 1940 roku jeszcze spaliśmy gdy o godzinie 3.00 rano żołnierze radzieccy wtargnęli wraz z miejscowymi władzami do naszego domu i zaczęli krzyczeć, „wstawaj, tiepło ubierajsja”. Nie dali swobodnie chodzić po mieszkaniu. Gdy z młodszą siostrą chciałam pójść do ubikacji, a miałam wówczas 10 lat, żołnierz wycelował karabin i sam nas zaprowadził. Rodzice i starsze rodzeństwo wzięli, co mieli pod ręką, i jako tako ubrani opuściliśmy nasz dom rodzinny. Wszystko odbywało się w pośpiechu, bo ciągle nas popędzano.
W Przemyślu – Bakończycach zamknięto nas w wagonie towarowym, którego drzwi zaryglowano od zewnątrz. Było nas 6 osób – mama i tato, siostry Zofia, Władysława oraz brat Stanisław. Byli też i inni podobni nieszczęśnicy. Jechaliśmy w nieznane przez około 2 miesiące, przy prawie 40 stopniowym mrozie. Gdy pociąg zatrzymywał się, ale było to bardzo rzadko, wtedy otwierano drzwi wagonu, aby usunąć ciała zmarłych. W wagonie było tłoczno, duszno i smutno Nie dawano jeść, ani pić. Jak rodzice chcieli dać wody dzieciom, to przez małe okienko wagonu spuszczali na zewnątrz jakieś naczynie, aby zaczerpnąć trochę śniegu. Zdarzało się jednak i tak, że wartownik przecinał linkę a naczynie ze śniegiem zostawało na zewnątrz. Był jeszcze jeden sposób na zmoczenie ust wodą. Na śrubach wagonu osadzał się wewnątrz szron i myśmy po kolei je lizali, ale tylko raz jeden, aby wszystkim wystarczyło, i znowu trzeba było czekać, aby szron pojawił się ponownie. To był jedyny ratunek dla dzieci. Ubikację mieliśmy taką, że mężczyźni wydłubali w podłodze wagonu dziurę i służyła ona dla wszystkich – dzieciom i dorosłym.
Gdy transport dotarł do celu, czekały tam już na nas sanie, na które przede wszystkim lokowano starców i dzieci. Kto co miał, owijał tym dzieci. Sanie powiązano sznurami i tak uformowano długą kolumnę chyba ze 40 sań i zaczęliśmy dalszą podróż. Na nich siedziały przede wszystkim dzieci, dorośli szli pieszo za kolumną. Był bardzo duży śnieg więc sanie wytłoczyły jeden tor, więc konie nie mogły zboczyć. Wieziono nas bardzo długo. Gdy zatrzymano się gdzieś na odpoczynek Państwo Szalowie stwierdzili, że brak im jednego dziecka. Konie stratowały je do tego stopnia, że ludzie idąc za saniami nie zauważyli nawet szmatki po nim. Ojciec dziecka od razu oszalał i dopiero po roku dołączył do nas. Zawieźli nas na posiołek Wietlany i rozlokowali w barakach, po jednej rodzinie w izbie. W pomieszczeniu znajdowało się jedno prymitywnie zbite z desek łóżko oraz stół. W baraku mieszkało 20 rodzin. Na korytarzu stała kuchnia, która słabo się nagrzewała i trzeba było długo czekać w kolejce do zagotowania chociażby wody. My dzieciaki chodziliśmy do szkoły. Był srogi mróz, a ja biegałam do szkoły prawie boso. Gdy zrobiłam kilka kroków, kucałam i nogę zawijałam w spódniczkę, a miałam taką szeroką góralską. Robiłam znowu kilka kroków i następną nogę owijałam, powtarzając to parokrotnie.
Latem też chodziliśmy do szkoły, a po lekcjach trzeba było iść do lasu ścinać drzewa, które były bardzo duże. Dorośli też pracowali przy wyrębie. Naszym przydziałowym pożywieniem była woda i 20 dkg chleba na dziecko. Pracujący mieli pół kg chleba, ale był to sam piołun, przez co chleb był czarny jak ziemia. Z głodu ludzie dostawali kurzej ślepoty. Wracając nocą z pracy, zbaczali z trasy, bo po zachodzie słońca nic nie widzieli. Bywało, że do rana zamarzali. Pomimo ślepoty musieli chodzić do pracy. Jeżeli ktoś coś przeskrobał, komendant posiołka zamykał do aresztu, a było to na porządku dziennym.
Po przyjeździe do posiołka tatuś zachorował i nie mógł nawet uklęknąć by odmówić pacierz i chodzić do pracy Mamusia została więc jedynym żywicielem rodziny, a było nas 6 osób. Często podejmowała się ciężkiej pracy w lesie, aby dostać dodatkowo kilka dkg chleba. Na następny rok zaczęto karczować las. W związku z tym każdej rodzinie przydzielono miejsce po wykarczowanym drzewie i tam można było posadzić ziemniaki. Poletko to nie miało więcej aniżeli 1 m2 . Mamusia dostała gdzieś 2 ziemniaki, pooczkowała je i posadziła. Ziemniaki jakimś cudem urosły. Kiedyś dostaliśmy z Polski paczkę, a w niej pół kg masła, 3 cebule i 4 główki czosnku. Tatuś powiedział wówczas do starszej siostry: idź przynieś trochę ziemniaków, a ona przyniosła zaledwie dwa. Tatuś zaś rzekł, że to za mało, ona natomiast rozpłakała się i powiedziała, że gdy dzisiaj wszystko zjemy, później nie będziemy mieli co jeść! Ugotował więc tata te ziemniaki, omaścił je masłem i cebulą, wymieszał to wszystko razem i posmarował tym chleb. Wierzcie mi, że do dziś mam w ustach smak tych ziemniaków. Obecnie nawet po czekoladzie nie czuję takiego smaku. Nigdy w życiu nie zapomnę tych głodowych dni, ciężkiej pracy oraz codziennej pogardy.
Myśleliśmy wszyscy, że nigdy nie wrócimy do domu. Komendant też ciągle nam powtarzał: „jak swego ucha nie zobaczysz, tak i Polszczy nie zobaczysz”. Po utworzeniu armii przez gen. Władysława Andersa wyjechaliśmy do kołchozu. Tam też była bieda. Wszyscy musieliśmy pracować niezależnie od wieku. Głód był okropny. Zbieraliśmy po śmietnikach łupiny z ziemniaków a w młynie można było od czasu do czasu dostać łuskę z prosa. Po ugotowaniu jej i roztarciu pieczono placki na kuchennej płycie. Jak chodziliśmy za potrzebą fizjologiczną to załatwialiśmy z krwią, bo łuska kaleczyła jelita.
Po skoszeniu zboża chodziliśmy na pola zbierać kłosy, mimo tego, że brygadzista stale nas przepędzał. Wędrowaliśmy też na pola gdy wykopano już ziemniaki. Pamiętam jak kiedyś przyjechał na koniu brygadzista i batem siekł nas po plecach, a odebrane ziemniaki wyrzucił! Na wiosnę zbieraliśmy też zmarznięte kartofle. Był to już jednak sam krochmal gdy się je rozmroziło, z którego robiliśmy kisiel. Oprócz tego jedliśmy łobodę i oset. Później trochę się poprawiło. Pracowaliśmy na tak zwane „trudodnie”. Były to określone normy, które trzeba było wyrobić w ciągu dnia. Nieraz jednak trzeba było pracować przez kilka dni, aby wyrobić jeden ów „trudodzień” i za każdy z nich otrzymywaliśmy 20 dkg zboża. Jak była to pszenica, to gotowano ją lub jedliśmy surowe ziarna. Mimo to człowiek był nadal głodny.
I tak było do 1946 roku. Wróciliśmy wszyscy do kraju. Tatuś cały czas nie pracował, lecz zawsze się modlił, aby mógł wrócić do Polski i na polskiej ziemi zostać pochowanym. Dzięki Bogu tak się stało. Zaraz po powrocie umarł i pochowany został w ojczystej ziemi.