W czasie napaści sowieckiej na Polskę we wrześniu 1939 r. mieszkałem w miejscowości Wiśniówka, gm. Kułaczkowce, pow. Kołomyja, woj. Stanisławów, gdzie Rodzice moi mieli posiadłość majątkową. Z domu w Wiśniówce pow. Kołomyja, wczesnym rankiem dnia 10 lutego 1940 r., po brutalnym pobiciu, zostałem deportowany na Sybir wraz z moją matką i rodzeństwem: Matka Petronelą Matkowską lat 53, siostrą Stanisławą Matkowską lat 24, siostrą Janiną Matkowską lat 18, bratem Zbigniewem Matkowskim lat 13, bratem Romanem Matkowskim lat 10.
Po przeprowadzonej rewizji i spakowaniu najpotrzebniejszych rzeczy oraz produktów żywnościowych, które pozwolono nam zabrać dając na to 15 minut, przewieziono nas w wielkim pośpiechu przygotowanymi konnymi saniami na stację kolejową pobliskiego miasteczka Gwoździec pow. Kołomyja. Tu załadowano nas do oczekujących wagonów, tak zwanych krowiaków z piętrowymi, z nie heblowanych desek półkami do leżenia. Był tam mały metalowy okrągły piecyk zwany „kozą”, do którego ciągle brakowało opału. Był jeszcze otwór w podłodze wagonu przykrywany deską służący jako miejsce do załatwiania potrzeb osobistych. W naszym wagonie upchanych było 40 osób dorosłych i dzieci, z których 8 osób nie dojechało do Tiumenia, końcowej stacji kolejowej tego transportu. Osoby te zmarły z zimna i wyczerpania. Wagony tego transportu były pozamykane, okienka również zamknięte i zadrutowane kolczastym drutem oraz konwojowane przez dużą grupę żołnierzy NKWD. Transport zatrzymał się mniej więcej raz na dobę dla nabrania opału oraz wody do parowozu. W tym czasie otwierano wagony i zabierano zmarłych. Liczono żywych oraz wydawano wyliczone porcje chleba, brunatno-czarnego jak torf i zupę brukwiową jak pomyje. W niektórych dniach pozwalano pod nadzorem przynieść do wagonu wodę z kolejowej pompy i trochę opału do piecyka. W Tiumieniu przeładowano nas na transport samochodowy do podniszczonych z podartymi plandekami samochodów z demobilu. Nie zważając na panujący w tym czasie mróz i śnieżną zamieć powieziono nas do miasta Tobolsk. Tu przeładowano żyjących (bo ilu zamarzło nikt nie był w stanie określić) na transport konnych sań i rozwieziono do obozów rozmieszczonych w tym rejonie. Ja z w/w rodziną, za wyjątkiem siostry Janiny, którą zabrano do innego obozu, zostałem zawieziony do obozu Obuszki oddalonego ponad sto kilometrów od Tobolska.
Przez cały okres pobytu na zesłaniu przebywałem wraz z: moją matką, siostrą Stanisławą, bratem Zbigniewem, bratem Romanem.
Od 1942 r. dołączyła do nas córka Stanisławy – Irena, urodzona na Sybirze, której ojciec zmarł w tym samym roku. O siostrze Janinie dopiero po wojnie w latach sześćdziesiątych dowiedzieliśmy się, że zmarła na nieludzkiej ziemi.
Pracowaliśmy jako nieletni wraz z bratem Romanem przy sprzątaniu obozów, a później przy zbieraniu i paleniu gałęzi po wyciętych przez dorosłych zesłańców drzewach, w specjalnych grupach młodzieżowych. Po zwolnieniu z obozu Pinia, pracowaliśmy w kołchozach i sowchozach przy lżejszych pracach polowych i obrządku bydła oraz ptactwa domowego, za połowę zapłaty.
Wykaz obozów, w których przebywaliśmy i pracowaliśmy:
– marzec – maj 1940 r. łagier Obuszki, rejon Tobolsk,
– czerwiec – wrzesień 1940 r. – łagier w Nowodorożnej, rej Tobolsk,
– październik 1940 r. do grudnia 1941 r. – Cudzoziemski Wyjątkowy Obóz Pracy Pinia nad rzeką Irtysz, rejon Tobolsk,
– styczeń – lipiec 1942 r. kołchoz Martkowa w Oremzianach, rejon Tobolsk,
– lipiec – październik 1942 r. wieś i kołchoz Sokołówka, rejon Tobolsk,
– listopad 1942 r. do kwietnia 1943 r. – sowchoz Martiaszewo nad rzeką Toboł, rejon Uwack,
– maj 1943 r. do wrzesień 1944 r. – wieś Reczkowa, kołchoz Dołbiłowa, rej. Tobolsk,
– listopad 1944 r. do luty 1946 r. –sowchoz Onufrejewka, rejon Onufrejefka w obwodzie Kirowogradu na południu Ukrainy.
Życie na Ukrainie w porównaniu z Sybirem, znacznie się poprawiło. Zezwolono młodzieży na uczęszczanie do szkół rosyjskich. Wolno było nam bez pozwolenia swobodnie poruszać się na terenie obwodu Kirowogradu. W lutym 1946 r. po usilnych staraniach uzyskaliśmy kartę ewakuacyjna Nr 05141 wydaną przez GPT RN w Kirowogradzie. W bardzo szybkim tempie spakowaliśmy z trudem zdobyte „ubrania” oraz produkty żywnościowe. Z wielkim niepokojem oczekiwaliśmy na obiecany przez władzę terenową dzień powrotu do kraju. W dniu 16 lutego 1946 roku załadowano nas do specjalnie przygotowanego transportu kolejowego, na stacji kolejowej Kirowogradu, do podobnych wagonów jak wieziono nas na Sybir. Różniły się tym, że nie były zakratowane, zamknięte na kłódki, bez wojskowej straży NKWD i mniejsza ilość osób w wagonach. Podróż odbywaliśmy o własnym prowiancie, co pod koniec podróży było wielkim problemem z powodu kończących się zgromadzonych zapasów.
W dniu 13 marca 1946 r. dotarliśmy do granicy Polski – Terespolu, gdzie będąc jeszcze po stronie sowieckiej, pracownicy NKWD pod groźbą cofnięcia kart ewakuacyjnych zabrali nam wszystkie dokumenty i zdjęcia dotyczące pobytu i pracy na zesłaniu. Zawieziono nas na Ziemie Odzyskane, gdzie osiedlono moją rodzinę: mama Petronela Matkowska, siostra Stanisława Matkowska, brat Zbigniew Matkowski, brat Roman Matkowski i ja Bolesław Matkowski oraz córkę Stanisławy, Irenę Matkowska obecnie Ciunel. Bez siostry Janiny zmarłej na Syberii.
Osoby, z którymi dzieliłem los zesłańca w różnych miejscach Sybiru:
Jan Kolan i jego syn Henryk, Emilia, Anna i Wanda Zgobik – żona mojego brata Zbigniewa, Janina Wiśniewska, Franciszek Stokłosa, Danuta Żuk, Edmund Możejko – osiedleni w 1946 r. w Nurkowicach.
Jednym transportem razem z nami wracali do kraju: Ignacy Rudomino, Zbigniew, Józef, Zofia i Irena Horeczy, Kacper Zdobylak, Olgierd Puchalski i Olga Chołobut.
GEHENNA MOJEGO DZIECIŃSTWA
Okres mojego dzieciństwa i lat wczesnej młodości,
nie był pachnącymi różami usłany.
Będąc jeszcze dzieckiem zostałem w sposób brutalny,
w nieludzkich warunkach na Sybir zesłany.
Dziesiąty luty roku tysiąc dziewięćset czterdziestego,
był dla mnie chłopca siedmioletniego, początkiem wielkiego,
niespotykanego dramatu życiowego.
Rankiem o świcie łomotaniem w drzwi całą rodzinę obudzono.
Po rewizji mnie pobitego i rodzinę na stację do Gwoźdźca zawieziono.
Tam do bydlęcych wagonów do granic możliwości załadowano
i na drewnianych pryczach, jak książki na regałach, poupychano.
W zamkniętych i zaplombowanych wagonach pod uzbrojoną
strażą NKWD, w nieznane strony nas powieziono.
Po kilku tygodniach daleko za Uralem w mieście Tiumień,
cały transport zatrzymano. Zupę brukwiową wydano,
a nas do przygotowanych samochodów ciężarowych
z demobilu przeładowano.
Nie zważając na złą pogodę, silny wiatr, śnieg i duży mróz,
kolumna jechała brnąc w śniegu.
Tych, co po drodze pozamarzali, bo nie mieli odzieży dość,
konwojenci z NKWD wyrzucali w śnieg, jak dla psa kość.
Tak dojechaliśmy do znanego z zsyłek za cara Tobolska,
zewsząd słychać było ciche szlochanie i jęki, gdzie jest nasza Polska?
Po dwóch dniach jazdy z krótkimi na postój przerwami
oczom naszym ukazał się duży plac ze starymi barakami,
ogrodzony drutem kolczastym i strażnicze wieżyczki
oraz szeroka brama z napisem – obóz Obuszki.
W barakach starych i bardzo brudnych stały rzędy piętrowych
drewnianych pryczy z leżącymi kocami bez pościeli i poduszki.
W obozie dla dzieci nie było czasu na matczyne pieszczoty,
bardzo szybko zagoniono nas do obozowej roboty.
Było takie powiedzenie: kto skończył siedem lat,
nie będzie za darmo jadł!
Naszym zajęciem było sprzątanie baraków i terenu z wokół
od wczesnego rana do późnego zmroku.
Wszystkich po szesnastym roku życia i zdolnych pracować,
przy wyrębie lasu do obozu pracy w miejscowości Nowodorożna zabrali.
Przewieziono ich w głąb tajgi nad rzekę Irtysz,
gdzie mieli zadanie oprócz wyrębu lasu ich spławianie,
budować w Pini syberyjskim systemem domki,
trochę większe, jak u nas na działkach altanki.
Tak po kilku miesiącach nieludzkiej pracy o głodzie,
niewyobrażalnym wysiłku i wielkim chłodzie,
duże osiedle obozu pracy Pinia zbudowano,
gdzie pod koniec roku, całe rodziny przeprowadzono.
W obozie pracy dzieci od siedmiu lat nie próżnowali,
po kilku dniach do pomocniczych leśnych prac nas zabrali.
Zbieraliśmy i palili zbędne gałęzie, które po wyrębie drzew
przeznaczonych do spływu Irtyszem dorośli zostawiali.
Każdorazowo nadzorujący pracę określał zadania do wykonania.
Jeżeli wyznaczonego zadania w danym dniu się nie wykonało,
to sto gram chleba, a dorośli dwieście, się nie dostawało.
Obowiązywało tam powiedzenie: kto nie pracuje ten nie je.
Po około dwóch tygodniach. a może miesiącu,
w obozie wybuchła wielka epidemia kurzej ślepoty, szkorbutu i tyfusu,
co z konieczności spowodowało wstrzymanie wyrębu lasu.
Śmierć zbierała żniwo tak obficie, że średnio co trzeci tracił życie.
Moja cała rodzina z udręką i cudem to wszystko przeżyła,
bo nasza Matka bardzo mądrze o nas się troszczyła.
Tylko mojego średniego brata Romana głodowa choroba złożyła.
Na początku lata roku tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego
wielka ulga dla nas nastąpiła, jak się nasza 1 Dywizja WP utworzyła.
Z obozu pracy po pewnym czasie nas wszystkich zwolniono
i podjąć dowolnie pracę w sowchozach lub kołchozach pozwolono.
Praca i życie w wybranych kołchozach lub sowchozach
były nieporównywalnie lepsze od pobytu w obozach.
Tu pracując, choć zarabiało się marnie,
to jednak na tyle wystarczało, abyśmy z głodu nie pomarli.
Bardzo często podejmowaliśmy pracę, jak to tylko się udawało,
w coraz to innych miejscowościach, gdzie do roboty rąk brakowało.
Tak większość Polaków kombinowało, aby być bliżej ukochanego
Kraju swojego, tak mocno utęsknionego.
Mnie jako małoletniego zatrudniano do lżejszych,
różnych wszelkiego rodzaju prac polowych,
oraz pomocy stajennym w obrządku ptactwa i zwierząt domowych,
lecz jako nieletni miałem do wypłaty połowę dniówek obciętych.
Po zniszczeniu się mego przywiezionego ubrania własnego,
miałem uszyty na miarę strój z worka zbożowego,
a zamiast butów, łapcie wyplecione z łyka drzewa lipowego.
Z mego ubrania żartowali, ze jest dobrze uszyte bo wiatrem podszyte.
Zawsze latem oczekiwałem święta lub niedzieli,
bo pracujący w polu wolne mieli.
A ja w tym czasie mogłem pójść nad Irtysz złowić ryby,
skombinować trochę warzyw i uzbierać na obiad grzyby.
Zimową porą chodziłem z bratem Romanem na zajęcze łowy,
zakładając z drutu sidła wielkości głowy.
Nasza Mama w wolnym czasie len wybielała
i usuwając z niego paździerze do przędzenia przygotowywała.
My obaj w pobliskich wioskach te motki sprzedawali
i często od miejscowych chłopaków obrywali.
Do syberyjskich udręk, nędzy i upodlenia
jak również dziecięcych pragnień i marzeń,
nie sposób jest nie dodać szeregu tragicznych zdarzeń
i cudu zbawienia, przez tubylców mnie z nich ocalenia.
Znaleziono mnie w śniegu zamarzniętego, nieprzytomnego,
ledwo żywego, przez miejscowych myśliwych uratowanego.
Stało się to za sprawą chęci złowienia w sidła zrobionego
i przyniesienie na obiad mięsa zajęczego.
Zostałem tez wyłowiony z Irtysza w stanie agonalnym
i odratowany przez miejscowych rybaków,
stawiających sieci do łowienia szczupaków.
A ja do wody wpadłem, bo nie ostrożnie do łódki usiadłem.
Mając dziesięć lat przeżyłem straszne noce i dnie,
Gdy zbierając samotnie grzyby w tajdze, zabłądziłem we mgle.
Po tygodniu błądzenia w chłodzie, leku i głodzie, ujrzałem chutor
tatarski, gdzie mnie nakarmiono i do kołchozu odwieziono.
Jesienią roku czterdziestego czwartego, gdy nasi żołnierze
o wyzwolenie Kraju spod okupacji niemieckiej dzielnie walczyli,
nas z Sybiru na tereny Ukrainy różnymi środkami przetransportowali
i tam wszystkich dorosłych i dzieci w sowchozach porozmieszczali.
Podróż na Ukrainę była długa i bardzo uciążliwa,
lecz nadzieja, że będziemy bliżej swego Kraju nam to łagodziła.
Z Tobolska płynęliśmy do Omska Irtyszem na statku
następnie pociągiem przez Kujbyszew do Kirowogradu na ostatku.
Tutaj nas wysadzono i do wielkiej wojskowej łaźni zaprowadzono.
Po kąpieli i dezynsekcji, ciało oraz odzież dokładnie odwszawiono,
a następnie ciężarowymi samochodami porozwożono.
Naszą i kilka innych rodzin do miejscowości Onufrejewka zawieziono.
W porównaniu z Sybirem teraz nas łagodnie traktowano.
Dorosłych w miejscowych kołchozach i sowchozach pozatrudniano,
oraz zaliczkowo, na wstępne przeżycie, trochę pieniędzy nam dano.
Młodzieży natomiast do szkół rosyjskich chodzić pozwolono.
Swobodnie poruszać się po terenie można tylko było
w obszarze kirowogrodzkim, na dalsze, uzyskać zgodzę władz należało.
Późną jesienią i początkiem zimy chodziliśmy z bratem Romanem
na nieuprzątnięte z plonów sowchozowe pola, aby uzbierać
niewydziobane przez ptaki kukurydzę oraz słoneczniki
i wracać z tym wszystkim do domu nad ranem.
Tak żyjąc doczekaliśmy się upragnionego wojny zakończenia
co sprawiło, że cieszyliśmy się wszyscy bez ograniczenia.
Nasza wielka, nieograniczona radość zbyt długo nie trwała,
bo odmowa władz na nasz powrót do kraju tę radość przerwała.
W lutym roku tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego
ziściła się nadzieja kończącej się długiej, ciężkiej niewoli.
Otrzymaliśmy zgodę na powrót do utęsknionego Kraju naszego.
Pod koniec lutego nas Onufrejewki na dworzec zawieziono
i do pociągu towarowego w Kirowogradzie wsadzono.
Podróż była długa i mecząca, lecz nikt nie narzekał,
bo każdy z zesłańców na powrót do swego Kraju bardzo długo czekał.
Wieziono nas krążąc różnymi szlakami ponad trzy tygodnie
mijając wiele wiosek i miast zniszczonych doszczętnie wojną.
Najgorzej było z żywnością pod koniec docelowej trasy,
bo zaczęły się wyczerpywać nasze z trudem zgromadzone zapasy.
Braki w żywności i opale uzupełnialiśmy płacąc pociągu załodze,
by zatrzymywali się w polach, przy zakopconych zbiorach po drodze.
Postój sprawiał, że każdy biegł, brał co pod ręką miał i do wagonu gnał,
a później była wspólna wymiana na to, co kto potrzebował.
Tak dotarliśmy do granicy, gdzie zabrali nam papiery,
dotyczące miejsc pobytu i pracy, po czym pozbyto się nas jak cholery.
Przyjęła nas służba graniczna i przedstawiciele PUR-u,
organizując nam przy udziale wojska podróżny byt i dojazd do celu.
We Wrocławiu nasz transport podzielono, a nas do Ścinawy skierowano.
Samochodami wojskowymi do Nurkowic zawieziono.
Tu po przydzieleniu ponad dziesięcio hektarowego gospodarstwa rolnego
na kolonii tej wsi osiedlono.
Po zakończeniu syberyjskiej tułaczki i powrocie do własnego Kraju
każdy z nas myślał, że jest w siódmym raju.
Był chleb i ziemniaki, a nawet wędlina, znośne odzienie oraz bielizna,
obuwie skórzane, a także skarpetki, czego na zesłaniu nie było niestety.
Tutaj się skończył mój okres dzieciństwa i pierwszej młodości,
czego szczerze nikomu nie życzę przeżyć takiej przeszłości.
W przyśpieszonym trybie skończyłem szkołę podstawową
i podjąłem pracę zawodową.
Służąc w junackich szeregach Służba Polsce – Nową Hutę
pod Krakowem budowałem i do zawodówki uczęszczałem.
Później w Łabędach koło Gliwic stal dla Kraju wytapiałem
i w PSP dalszą naukę w zawodzie elektryka kontynuowałem.
Panując w Kopalni Dębieńsko niedaleko Rybnika
zmieniłem strój hutnika na urzekający mundur górnika.
Byłem niezłym pracownikiem, w swojej pracy przodownikiem,
za co zawsze wyróżniany i za wzór wszystkim stawiany.
W końcu wojsko mnie wchłonęło, moim życiem zawładnęło
i stało się moim marzeniem zostać w wojsku oficerem.
Służąc w wojsku nie wlokłem się na ostatku, tak w koszarach
jak i na poligonie, zawsze byłem na przedzie, nigdy w ogonie.
Służą ukończyłem szkołę podoficerską, oficerską i zdałem maturę
aby związać się na stałe z wojskowym mundurem.
O tym, że najwyżej w życiu ceniłem Ojczyznę i honor Oficerski,
świadczy nadany mi przez Prezydenta RP Krzyż Kawalerski.
Bolesław Matkowski