6 stycznia 1949 roku nad ranem dom, w którym mieszkałam z mamą Katarzyną Szydłowską i dwojgiem moich dzieci (syn Jan miał wówczas 2 lata, córka Stanisława – 5 lat), okrążyli rosyjscy żołnierze. Do wnętrza weszli dwaj z nich i poinformowali, że mamy się natychmiast spakować, ponieważ zabierają nas z tej wsi. Nie tłumaczono więcej nic, a na pytanie dokąd nas zabierają padła odpowiedź „daleko”! Szybko ubrałam dzieci i spakowałam ciepłe ubrania. Nie wolno było zabierać żadnych dokumentów. Wyprowadzono nas na podwórze, gdzie czekała furmanka i przewieziono do „selrady”. Były już tam inne polskie rodziny, które też miały być wywiezione.
Po zgromadzeniu wszystkich będących na liście do zesłania przewieziono nas pod eskortą żołnierzy do Stryja. Tam przebywaliśmy około 3-4 tygodni. Warunki życia były trudne. Trzymano nas w budynkach ogrodzonych wysokim drewnianym płotem. Nie można było podchodzić do ogrodzenia i patrzeć przez szparę. Słychać było tylko szum miasta. Zakwaterowano nas w dużych salach. Spaliśmy na podłodze na cienkiej warstwie słomy. Dwa razy w ciągu dnia przynoszono gorącą wodę, zupę i kawałek chleba. Raz w tygodniu wieziono nas do łaźni samochodami ciężarowymi pokrytymi plandeką.
Po 4 tygodniach przewieziono wszystkich na bocznicę kolejową i umieszczono w wagonach. Długi eszelon wyruszył w nieznaną drogę na początku lutego 1949 r. Były to wagony towarowe z półkami do spania, z dziurą w podłodze służąca do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Było tak zimno, że woda w butelce trzymana „pod pazuchą” w nocy zamarzała. Po miesiącu jazdy w ciasnocie, głodzie i chłodzie pociąg zatrzymał się. Nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Wysadzono nas i kazano zabrać wszystkie bagaże. Ludzie wysiadali i słaniali się na nogach osłabieni miesięczną jazdą bez możliwości wyjścia z wagonów. Mieliśmy się udać do najbliżej położonych zabudowań, które wskazali nam żołnierze. Było zimno i leżał bardzo obfity śnieg. Posadziliśmy z mamą dwójkę dzieci na kufer z naszym dobytkiem zabranym z domu i próbowałyśmy dotrzeć na wskazane miejsce. Mama ciągle się przewracała z osłabienia. Przeraziło nas to, co zobaczyłyśmy, gdy dotarłyśmy pod wskazany budynek. Była na nim umieszczona tablica z napisami w nieznanym nam języku i nieznanym alfabetem – chyba chińskim lub japońskim.
Zewsząd słychać było płacz, bo nikt nie wiedział gdzie jesteśmy? Następnego dnia zwołano zebranie i powiedziano nam, że jesteśmy nad Amurem w Chabarowskim Kraju, na granicy z Chinami. To był punkt rozdzielczy dla zesłańców. Stąd rozpoczęło się rozwożenie rodzin według kryterium przydatności do różnych prac. Rodziny ze względu na wiek jej członków były kierowane do pracy w tajdze, w kołchozie lub na okoliczne budowy. Po tygodniu ja z mamą i dwójką małych dzieci zostaliśmy przewiezieni do posiołka Suchoputnyj Aeroport pod Chabarowskiem. Przeznaczono nas do pracy przy budowie lotniska i osiedla dla pilotów oraz pracowników lotniska, które miało być zbudowane przez zesłańców. Suchoputnyj Aeroport znajdował się około 20 km za miastem Chabarowsk. W posiołku (osiedlu) znajdowały się baraki, w których umieszczono zesłańców. Było tam 10 baraków W każdym baraku znajdowało się 20 kajutek o wymiarze 2,5x3m. W nich mieszkała jedna rodzina.
Na terenie posiołka było biuro NKWD. Raz w tygodniu musieliśmy odznaczać tam swoją obecność. Osiedle nie było ogrodzone. Mogliśmy się po nim swobodnie poruszać, ale nie wolno nam było od niego oddalać się. Nie mieliśmy żadnych dokumentów. Na pierwszym zebraniu enkawudzista poinformował wszystkich mieszkańców, że pozostaniemy tu do śmierci. Stąd nie ma ucieczki bo nie mamy dokumentów, a kontrole w mieście odbywają się bardzo często. Wręczył też każdemu przydział do pracy. Mama została przydzielona do prac wykończeniowych na lotnisku, a ja do budowy domów dla personelu lotniska. Do pracy zawożono nas samochodem ciężarowym, a po jej zakończeniu przywożono do posiołka .
Był początek kwietnia, a tam panowała jeszcze sroga zima. Warunki bytowe były okropne. Byliśmy głodni, bo nikt nie troszczył się o to, co mamy jeść. Za płacę jaką otrzymywaliśmy, musieliśmy się sami utrzymać. W posiołku był jeden sklep spożywczy, ale prawie nic w nim nie było. Żeby coś kupić trzeba było jechać do Chabarowska. Jechało się tam po otrzymaniu przepustki wydawanej przez NKWD. Przepustka była wystawiona na określony dzień i godziny. Po powrocie trzeba było oddać ją do siedziby NKWD w posiołku.
Straciliśmy nadzieję na powrót do Ojczyzny lub do swoich miejscowości, z których nas wywieziono. Wieś Czyszki, z której nas wywieziono, do 1939 roku była w granicach Polski. Znajdowała się 30 km od Przemyśla (był to dawny powiat Nowy Sambor, województwo Lwów). Po 17 września 1939 roku znaleźliśmy się na terytorium ZSRR. Czyszki zamieszkiwały rodziny polskie i ukraińskie. Nieliczne rodziny polskie opuściły wieś po 1945 roku i wyjechały do Polski. Większość rodzin polskich pozostała jednak na ziemi swoich przodków. Później prawie wszystkie zostały wywiezione w głąb ZSRR. Zesłańcy otrzymywali status „spiecpieriesieleńca” (zesłańca na specjalnych prawach) i byli ludźmi pozbawionymi wszelkich praw obywatelskich – nie posiadali żadnych dokumentów tożsamości, przymusowo pracowali i podlegali ciągłemu nadzorowi NKWD.
Najciężej żyło się nam za czasów Stalina. Panował wtedy okropny terror i prześladowania. Dopiero w 1956 roku (po wydarzeniach poznańskich w Polsce) pojawiła się szansa na powrót do Ojczyzny. Nie mogliśmy od razu powrócić do Polski. Brakowało mojego męża Michała Charchana. Został on bowiem aresztowany i skazany jako więzień polityczny na 10 lat. Karę odbywał w łagrach Charchanów okolicach Archangielska. Po zwolnieniu z łagru przyjechał do nas do Chabarowska.
Będąc razem, rozpoczęliśmy starania o powrót do Polski. Było to przedsięwzięcie nader trudne. Wierzyliśmy jednak w powodzenie podjętego trudu. Dowiedzieliśmy się bowiem, że Polska przyjmuje w ramach repatriacji Polaków przebywających w Związku Radzieckim. Nie od razu jednak pozwolono nam na wyjazd. Trzeba było mieć tzw. „wyzow” – czyli zaproszenie od krewnych z Polski. Pokonaliśmy jednak i tę trudność. Zaproszenie do powrotu przysłała nam moja kuzynka z Przemyśla. Za zaoszczędzone pieniądze kupiliśmy, też nie bez trudności, bilety kolejowe i cała rodzina przez punkt repatriacyjny w Terespolu szczęśliwie powróciła do Polski.
Wyjechaliśmy z Chabarowska 19 stycznia 1957 roku i 30 stycznia 1957 roku znaleźliśmy się na przejściu granicznym. Do Przemyśla dotarliśmy 1 lutego 1957 r. po 8 latach zesłania. Każdy członek mojej rodziny miał na start życiowy w Polsce garnuszek metalowy, łyżkę i 1 zmianę bielizny. Z tym zaczynaliśmy życie w Polsce. Było bardzo biednie, ale jakże byliśmy szczęśliwi, że jesteśmy w Ojczyźnie.